obrośniętych dodatkowymi legendami przez kolejne osoby przekazujące sobie niby rodzinne historie
(takich słyszałem dużo).
Wiele jest jednak wspaniałych opowieści, potwierdzają je też świadkowie i prawda historyczna. O innych
nie pisuję. To wielkie i niezastąpione źródło wiedzy.
Moja nauczycielka języka polskiego powiedziała nam kiedyś na lekcji, że często właśnie życiorysy
przeciętnych obywateli czytać można z większymi emocjami niż przygody na przykład Hansa Klossa. I
miała rację. Spisałem już ich trochę, często też wykorzystuję w różnego rodzaju moich pracach. Żaden
jednak życiorys nie wpłynął tak na mnie jak ten Feliksa. Może zabrzmi to patetycznie ale śmiem twierdzić,
że takich ludzi już nie ma.
Nie przechwalał się tu nigdy, nie udawał bohatera. Wręcz na odwrót. Przyznawał się, że na tym się nie
znał, tego nie potrafił nigdy a tego by się bał i gdyby nie musiał, nigdy by nie zrobił.
Kresowiak, absolwent słynnej szkoły, prawdziwy patriota. Dobrze urodzony, posiadający ogromnę wiedzę
a jednocześnie znający też doskonale pracę fiyczną. Tę domową włącznie z obowiazkami kuchennymi jak
na przykład prace ogrodnicze czy rolne. Przyroda to była zresztą jedna z jego pasji. Rośliny i zwierzęta.
Kochały go dzieci i zwierzęta. Nie odstępowały na krok. On odwdzięczał im się zawsze sercem i dobrocią.
Uwielbiałem słuchać jego opowiadań. Pokazywały ten jakże już odległy, inny i nieznany świat.
Imponowała mi jego znajomość wszelkiej literatury ale z jego opowiadaniami porównywałem zawsze
Trylogię Sienkiewicza.
Znowu to może będzie patetyczne ale to pod wpływem Feliksa i jego opowieści, kiedy odchodzil z tego
świata, obiecałem sobie ( i jemu również) poznać te miejsca, o których opowiadał, co mi się zresztą do tej
pory udało doskonale.
Wszystkie opisane tu zdarzenia mają pokrycie w źródłach lub mówili o nich również inni świadkowie.
Żadnej fantazji. Urodził się w roku, w którym się wiele na świecie dziać zaczęło. Przeżył wojny dwie
światowe, z bolszewikami i z Ukraińcami.
Spisane raczej w formie takiej jak je zapamiętałem, nie starałem się robić z tego na siłę powieści. Może to
się wydawać niektórym zwykłym streszczeniem chociaż i tak właściwie można to nazwać. To temat na
obszerną powieść ale bałem się, że tam nie uniknęłoby się już w jakiejś części literackiej fikcji. A tego nie
chiałem.
Wstępem.
Był rok 1914. Czas, w którym wiele wydarzeń miało zmienić na zawsze obraz współczesnego świata.
Wszystko nieuchronnie zmierzało ku wojnie o przebiegu i skutkach jakich ogromu nikt nie był w stanie do
końca przewidzieć. Tymczasem z początkiem roku, w dalekiej zachodniej prowincji rosyjskiej, w
Warszawie po dziesięciu latach budowy otwarto uroczyście Most Mikołajewski później nazwany Mostem
Poniatowskiego. W Galicji, w mieście Kraków wiosną ukończono i oddano do użytku stadion Wisły Kraków
na Oleandrach. W jej stolicy zaś, we Lwowie, słynny sportowiec Władysław Ponurski ustanowił rekord
Galicji w biegu na 400 metrów a wynosil on 53 sekundy. Tam też odbyła się trwająca ponad miesiąc
wystawa motorów przemysłowych. 28 czerwca to zamach w Sarajewie na austriackiego nastepcę tronu
arcyksięcia Franciszka Ferdynada. Miesiąc później trwa już konflikt światowy,w wyniku którego świat stał
się zupełnie inny.
Oprócz wszystkiego co związane było ściśle z toczącą się wojną światową na całej kuli ziemskiej doszło
do wielu innych ciekawych wydarzeń. O niektórych warto wspomnieć. W tym to właśnie roku w Stanach
Zjednoczonych użyto po raz pierwszy karty kredytowej. Tam też, a ściślej na Florydzie, uruchomiono
pierwszą regularną pasażerską linię lotniczą. W zakładach Forda wprowadzono ośmiogodzinny czas
pracy i ustalono minimalną stawkę dzienną na 5 dolarów. 7 stycznia pierwszy statek przepłynął Kanał
Panamski. W Kaliforni pierwsi lokatorzy wprowadzili się do Beverly Hil s. W lutym w Nowym Jorku
utworzono instytucję mającą na celu ochronę praw autorskich czyli Stowarzyszenie Autorów,
Kompozytorów i Edytorów. W maju uruchomiono wytwórnię filmową Paramount Pictures.
W National Galery w Londynie obraz Diego Velasqueza "Wenus ze zwierciadłem" został pocięty nożem
przez sufrażystkę Mary Richardson. W Paryżu został zastrzelony wydawca "Le Figaro" przez żonę
francuskiego ministra, gdy zagroził publikacją jej listów miłosnych z okresu pierwszego małżeństwa.
3 września konklawe wybrało papieża, został nim kardynał Giacomo della Chiesa jako Benedykt XV.
Benito Mussolini został wyrzucony z Włoskiej Partii Socjalistycznej i zaczął myśleć o stworzeniu własnej
organizacji.
Do parlamentu francuskiego wybrany zostaje pierwszy czarnoskóry polityk pochodzący z Senegalu......
Świat ten na zawsze opuścili: Józef Chełmoński-wspaniały malarz, papież Pius X, generał rosyjski
Aleksander Samsonow czy król Rumuni Karol Hohenzollern-Sigmaringen......
Narodziło się również wiele sławnych postaci: George Reeves-aktor amerykański, malarz Karl Otto Gotz,
pisarz i poeta Wiliam S. Burroughs, przyszły prezydent Jugosławii Lazar Kolisevski, aktor Kevin McCarty,
polski biskup prawosławny Bazyli Doroszkiewicz, pisarz czeski Bohumil Hrabal, laureat nagrody Nobla
literat meksykański Octavio Pas, aktor Alec Guinness, pisarka Marguerite Duras, pisarz Claude Mauriac,
polska aktorka Antonina Gordon-Górecka, Jurij Andropow, Louis de Funes, Jan Nowak-Jeziorański, król
Afganistanu Muhammad Zahir Han i pisarze Stanisław Dygat i Hans Hel mut Kirst......
30 maja 1914 roku w mieście Jampol przyszedł na świat nasz bohater. 30 maja to dzień świętego Feliksa
więc dzieciątko ochrzczono właśnie tym imieniem. Feliks czyli szczęśliwy.
Miasto Jampol to siedziba ujezdu (powiatu) jampolskiego w guberni podolskiej, położonej na
południowo-zachodnim krańcu imperium rosyjskiego, granicząca z Galicją i Bukowiną, z centrum
administracyjnym w Kamieńcu Podolskim. Sam ujezd jampolski od północy graniczył z powiatem
winnickim i częścią bracławskiego, na wschodzie z bracławskim i olhopolskim, na zachodzie z ujezdem
mohylewskim a na południu płynęła już rzeka Dniestr i rozpoczynały się tereny Bessarabii. Jak na
większości ziem ukraińskich gleba czarna i tłusta rodziła wspaniałe plony. Miasteczek w powiecie było 13,
wiosek 130. Spis dokonany pod koniec XIX stulecia podawał następujące dane o ludności :
razem 163.537; mężczyzn. 82.240, kobiet 81.297: w tej liczbie:prawosławnych. 132.198,
katolików 15.493, Żydów14.254. Pod względem stanów: szlachty mężczyzn 697, kobiet 721
razem 1418; duchownych i zakonników:mężczyzn 906, kobiet 818 razem 1723; mieszczan
mężczyzn 9207, kobiet 9453 razem 18.660; włościan mężczyzn. 66.614, kobiet 67.539 razem
134.043; różnych stanów mężczyzn 5817, kobiet 2876 razem 7693.
Cerkwi było murowanych 34 i 92 drewniane, synagog i meczetów 18, 7 kościołów
rzymsko-katolickich. Sam Jampol miastem stał się na prawie magdeburskim w 1569 roku
.Należał do rodów magnackich Zamoyskich, Koniecpolskich, Dobrzańskich, Potockich i
Orłowskich. Znajdował się tu zamek obronny i klasycystyczny dwór Potockich położony w
malowniczym parku krajobrazowym. W XVI wieku Jampol był to duży ośrodek handlu
czarnomorskiego, podupadł w kolejnych stuleciach na skutek ciągłych wojen, najazdów Tatarów,
kozaków i częstych wędrówek wszelkich armii operujących w regionie. Do jakiej takiej
"świetności" powrócił w XIX stuleciu.
To, że Feliks urodził się tu akurat było raczej przypadkiem, mógł bowiem przyjść na świat w
jednej z kilku posiadłości z należących do jego rodziny. Ojciec jego był bowiem dość poważnym,
zamożnym człowiekiem, dziś określany byłby biznesmenem, prowadzącym interesy i
posiadającym nieruchomości nie tylko w imperium carskim a również na terenie Galicji.
Zarządzając umiejętnie posiadanym majątkiem a potem też łącząc go z wianem małżonki doszedł
do takich sukcesów. Do niego należały między innymi rzeźnia i masarnia, gorzelnia, lokale
gastronomiczne i restauracje w pobliskch Krzemieńcu, Wiśniowcu a nawet w dość odległym
Stanisławowie.
Był "miejscowy, tutejszy". Ziemiańskiego pochodzenia, wyznania katolickiego, w rubryce
narodowość wpisywał -polska. Miał wielu krewnych i kuzynów, nawet noszących to samo
nazwisko, którzy wyznawali prawosławie lub byli grekokatolikami. W tych stronach zdarzało się
to bardzo często. W takich przypadkach prawosławni uważali krewnych katolików za
spolonizowanych Rusinów (tzn. Ukraińców, bowiem to określenie nie zawsze było wtenczas
popularne, czesto używało się właśnie określenia Rusini), Polacy katolicy o swoich kuzynach
prawosławnych mówili, że ci na skutek prześladowań carskich (bo tak faktycznie też czesto
bywało) zmienić musieli wyznanie na takie same jak Rosjanie, inaczej nie można też było
marzyć nawet o jakiejkolwiek karierze w państwowej administracji czy w armii, bowiem wyższe
stanowiska w tych instytucjach były dla katolików niedostępne.Wielu Polaków wyznawało
prawosławie z powodu rosyjskich przepisów prawnych, które dotyczyły przyjmowania religii
przez dzieci urodzone z małżeństw mieszanych. Jeśli więc jeden z twoich rodziców był
prawosłanym a drugi katolikiem, o tym w jakim kościele ochrzczą ciebie decydował carski
urzędnik, oczywiście zgodnie z obowiązującymi w tej materii przepisami.
Jak to wtedy często bywało i uznanawane było za rzecz jak najbardziej oczywistą ojciec Felusia
był dużo starszy od swej małżonki. Mężczyzna bowiem żeniąc się powinien być już człowiekiem
odpowiedzialnym i ustatkowanym.
Mama Felusia, podobnie jak znowu jej mama czyli felusina babcia, była lekarzem medycyny.
Obydwie kończyły szanowane instytuty w Szwajcarii, były bardzo odważnymi i postępowymi
kobietami. Uwielbiała leczyć, była to wręcz jej pasja. Robiła to często za darmo albowiem jej
stan majątkowy pozwalał traktować pracę jako hobby. Zgodnie z ówczesnymi przepisami kobiety
praktykować mogły jedynie pediatrię a chorych dzieci na ukraińskiej wsi nie brakowało.
Szalała straszna wojna. Najpierw w okolicach pojawiły się tłumy ewakuowanych gdzieś z okolic
Warszawy, Lublina...z daleka. Przetaczały się carskie wojska. Najpierw na zachód a później
wycofując się w pośpiechu na wschód. Po nich przyszli Niemcy i ich sojusznicy. Stało się też coś
niewyobrażalalnego. W dalekiej stolicy Imperium Rosyjskiego przestał rządzić Car. Powstał
nowy rząd i ujawniło się od razu wiele ugrupowań politycznych. Z wygnania powrócił Lenin i
jego zwolennicy. W marcu 1917 roku na dworcu w stolicy pojawił się zbiegły z zesłania inny
zajadły rewolucjonista noszący pseudonim Koba. Rozpoczynała się krwawa walka o władzę nad
terytorium do niedawna podporządkowanym Imperatorowi.
Majątek rodziców Felusia topniał. Wojenny kryzys i rekwizycje robiły swoje. Jedyne co można
było zrobić aby dobro oddawać bez żalu to zdeklarować pomoc materialną dla powstałych pod
zwierzchnictwem austriackim Legionów Polskich. Do jednostek Piłsudskiego posyłać zaczęto
wszystko co tylko mogło być im potrzebne ale najważniejszą była żywność.
Mama jak zwykle miała mnóstwo pracy.
Chociaż czasy były ciężkie Feluś tego nie odczuwał. Beztroskie dzieciństwo pochłaniało go
zupełnie. Oczko w głowie ukraińskich opiekunek i pomocy domowych. Wesoły, rezolutny i
sprytny. Kochał zwierzęta i przyrodę. Wszystkie psy były jego przyjaciółmi. A później i konie.
Ojciec podarował mu kucyka i sadzał w siodełku a dla malucha było to największe szczęście.
Śmiano się, że w gospodarstwie są cztery i pół konia bo cztery były to normalne kobyły a
połówką nazywano kuca.
W domu też raczej niczego nie brakowało. A i wdzięczni pacjenci zawsze chętnie obdarowali
panią doktor czymś co zawsze w każdej kuchni było przydatne. Najodleglejsze wspomnienie
Świąt Wielkanocnych to eleganccy goście i wspaniałe ciasta i wypeki, mazurki, serniki i co tylko
jadano wtenczas, albowiem Feluś na zawsze pozostał miłośnikiem wszelkich kulinarnych
słodkości.
I.
Wiosenne słoneczko mocno przygrzewało. Tato Felusia siadł na ławce i zamyślił się...
"Piłsudski poszedł na Kijów. Czy da radę? Jak na razie wszystko mu w miarę wychodzi. Ale czy
Rosja jest aż taka słaba teraz? Bo pamiętam jak to było po 1905 roku. Po przegranej wojnie z
Japonią Car i rząd postawili na gospodarkę. Rozwój kraju właśnie w tym kierunku przy jego
możliwościach surowcowych i wielkim potencjale. Pojawili się zagraniczni inżynierowie i
specjaliści, zaczęto budować fabryki, kopalnie...Wszystko szło niesamowicie szybko i wspaniale.
Ktoś gdzieś napisał, że w takim tempie dogoni się niedługo, a nawet przegoni Stany Zjednoczone
Ameryki, bo możliwości są. A jaką potęgą gospodarczą jest już Ameryka widzieliśmy podczas
ostatniej wojny. A wojna zatrzymała wszystko. Potem bolszewicy. Przejęli władzę, wycofali
wojska z frontu, potrzebni byli chyba mocarstwom do całkowitego upadku Rosji. W różnych
częściach kraju pojawili się nawet zagraniczni interwenci. Amerykanie, Anglicy, Japończycy a
podobno i Francuzi i nawet gdzieś Włosi. A i Ukraina miała być niemiecka, dopiero co odjechali
ich żołnierze. Na Kaukazie jeszcze są. W Gruzji i w tych innych krainach. Czerwoni walczą z
białymi o władzę a wszyscy inni mają ochotę ugryźć coś dla siebie. Ale to już chyba koniec.
Bolszewicy poradzili sobie ze wszystkim. Opowiadali ci, którzy tam byli i udało się im wrócić.
Cały kraj to jeden wielki wiec. Wojsko nie walczyło tylko wiecowało. Robotnicy nie
produkowali tylko wiecowali. Chłopi nie siali i nie zbierali plonów tylko wiecowali. Tam gdzie
była czerwona władza zaczął panowac wielki głód. Nie było ziarna. Na Powołżu i Przykaukaziu
zboża było bardzo dużo ale nie docierało do potrzebujących. Lenin wysłał tam Kobę. Ten
terrorem opanował sytuację. Przy okazji oswobodził Carycyn od niedobitków białych i
kontrewolucjonistów. Właściwie to Koba wtedy już stał się Stalinem.
W całym kraju popowstawały też dziwne twory, jakieś chłopskie republiki albo lokalne
organizacje rządzone przez samozwańczych atamanów, często anarchistycznych. Fotografowali
się nawet wystrojeni w papachy i czerkieski a wokół leżały poucinane ludzkie głowy. Z tymi też
już się uporano prawie wszędzie.
Wykiwali mocarstwa, sami będą rządzić i nikomu nie pozwolą się wtrącać. Stało się coś czego
nikt z wielkich tego świata się nie spodziewał. Było tak, że kontrolowali tylko teren wokół
Piotrogrodu i Moskwy. Z północy na dawną carską stolicę szedł Judenicz. Trocki, zdaje się, że to
on właśnie, miasto obronił a później pobił białego generała. Z południa szedł Denikin i też już po
nim. Na Syberii z byłych jeńców austro-węgierskiej armii sformowano Korpus Czechosłowacki
(podobno powstała tam też i polska Dywizja Syberyjska). Ci szli na zachód i po drodze zmiatali
rewolucję. I też się cofnęli, dogadali się, a nawet Czesi wydali czerwonym tego admirała
Kołczaka. Bo ten Kołczak stworzył tam na krótko białe państwo. I też mu dobrze szło. Też jego
wojska przeszły Ural a w końcu i on oberwał zdrowo od nowej władzy. I to wtedy gdy pozostali
biali przywódcy, w tym Judenicz i Denikin, uznali jego za głównodowodzącego. Biali są jeszcze
chyba tylko na Krymie, to znaczy tak lepiej zorganizowani, Wrangel dowodzi. Ciekawe co go
czeka. Problem taki, że ci biali generałowie nie lubili siebie bardzo nawzajem. To im nie
pomogło. A i metody białego kontrwywiadu wcale nie były łagodniejsze niż czerwonych
czekistów. Piłsudski też ich nie lubi. Może dlatego, że nie zgadzali się na istnienie żadnych
niepodległych państw w granicach dawnego imperium? Może dlatego, że w końcu to też
rewolucjonista i z takimi kiedyś już wojował? Zachód popierał białych a za to Piłsudskiego nie
lubi. Nie wiadomo jeszcze właściwie jak będą wyglądały granice z Niemcami, z Czechosłowacją.
To jest problem a mocarstwa ciągle się w te sprawy wtrącają. W Galicji chyba sie już jakoś
wyjaśniło, po problemie już. Nikt chyba z naszych rządzących nie spodziewał się, że tam akurat
Ukraińcy zechcą sobie stworzyć swoje państwo. Niby niepodległe ale miało byc federacyjnie
związane z Austrią. I działo się! Prawie rok ciężkich walk. A mocarstwa były przeciwko Polsce.
Lwów się oswobodził i wyzwolił. Później jeszcze ponad pół roku był oblężony a bili się prawie
wszędzie, w całej Galicji Wschodniej. Polacy byli zawzięci ale i Ukraińcy też twardo stawali, kto
by pomyślał...We Lwowie zasłużył się bardzo ten młody oficer, Boruta-Spiechowicz. Lwowiacy
go na rękach nosili. Pamiętam jego akurat bo już i tu kiedyś o nim słyszałem. Było to wtedy gdy
Legiony miały być rozbrojone tu na Ukrainie. Wtedy to tu zakończyły swój szlak bojowy u boku
Austriaków. Kiedy odchodził ze swoją kompanią żeby się nie dać rozbroić drogę zagrodzili mu
Austriacy. Jakiś oficer zapytał:
-Kto idzie?
-Porucznik Boruta i druga kompania Legionów Polskich-ten odpowiedział i strzelił Austriakowi
w głowę. Przeszli bez problemów, Austriacy zaskoczeni nie interweniowali. Młodzież mamy
zaiste z fantazją.
Są tacy co mówią, że niepotrzebnie rozpoczął teraz wojnę z bolszewikami. Ale przecież ta wojna
juz od dawna trwała. A co się działo na Litwie a właściwie Białorusi? Tam przecież ciągle
konflikt z czerwonymi właśnie. I Łotwa i Dynenburg. To wtedy bolszewicy przysłali do
Warszawy delegację niby Czerwonego Krzyża w celu wymiany jeńców chyba. A w skład tej
delegacji wchodzili sami Polacy. Bo u bolszewików jasna cholera też strasznie dużo Polaków. I
to w tych ich najwyższych władzach! Dzierżyński, ten ich słynny krwawy miecz rewolucji a
oprócz niego jest wielu innych. Tę właśnie delegację polskie władze wydaliły rzekomo za sianie
propagandy i szpiegowstwo. A na ostatniej stacji, na terenach kontrolowanych przez Polaków,
polska żandarmeria wyciągnęła ich wszystkich z pociągu i rozstrzelała. Tu u nas też już byli
bolszewicy. Dopiero jesienią ich polskie wojsko wyparło. Odeszli Niemcy, na ich miejsce
pojawili się Ukraińcy Petlury z ich Dyrektoriatem a później czerwoni.
Feluś bawił się z dziećmi na tej górce pod lasem, nagle pojawili się czerwoni kawalerzyści.
Niektórzy w tych śmiesznych, niby tatarskich czapkach z gwiazdą, takich co wygladają jakby na
czubku miały patyk suknem obszyty. Chłopcy zaczęli uciekać a mały Feluś upadł i stracił
przytomność, zemdlał chyba ze strachu. Bojec podjechał, wziął go na konia i zawiózł do
najbliższych domów.
-Wiecie czyj to? I oddał dzieciaka całego.
Potem przyszło wojsko polskie. Kwaterowali nawet u nas. Pierwszego wieczora, kiedy się tylko
pojawili, zaczęli bardzo szaleć i demolować podwórko. Weszli do sieni i dalej bardzo grubiańsko
odzywać się do opiekunki dzieci. Nagle pojawiła się małżonka:
-Przepraszam panowie, o co chodzi i co to za maniery?!
-A to Państwo Polacy! Przepraszamy najmocniej! I od tej pory stali się prawdziwymi lwami
salonowymi. Wśród żołnierzy dyscyplinę trzymali jak należy. W jednym przypadku stali się
nawet bardzo pomocni. Otóż po drugiej stronie znajdującego się obok naszego domu jeziorka,
miejska biedota a wśród niej wielu starozakonnych, zorganizowała sobie miejsce, w które
wylewała wszelkie nieczystości i fekalia. A z tym był faktycznie problem. Bywało tak, że gdy
szedłeś przez ulice zamieszkiwane przez nich, można było oberwać przypadkowo zawartością
opróżnianego właśnie nocnika przez okno. Podczas ostatniej zawieruchy przyjechało tu bardzo
wielu takich ubogich uchodźców, głównie z terenów kontrolowanych do niedawna przez
Denikina, a wśród nich mnóstwo biednych Żydów, takich chałaciarzy. I za nic mieli wszelkie
prośby i uwagi. A z tej ich kloaki zapach unosił się niemiłosierny. O tym, że grozi to epidemią, a
tłumaczyła im to moja małżonka jako lekarz, też słyszeć nie chcięli. Tu dziarsko pośpieszyli z
pomocą wojskowi. Ułani zapędzili tę biedotę do sprzątania a opornych przekonali dając po dupie
płazem szabli. Interweniowałem tylko jak podpity kapral protestujacemu staremu Żydowi
obcinać zaczął szablą brodę.
A teraz właśnie odeszli wszyscy. Poszli na Kijów, na Moskala, na bolszewika. Tak trochę jak
Napoleon w 1812 roku. Dziwne jeszcze trochę to młode polskie wojsko. Szły pułki poznańskie
na wielkich pruskich kobyłach. W staroświeckich mundurach i wysokich rogatywkach ze
szkarłatnym otokiem, dźwigając ze sobą cały ciężki niemiecki ekwipunek. Pułki legionowe i
takie typowo ck-austriackie. Sformowane z synów szlachty galicyjskiej i takie bardziej
demokratyczne. Dowodzili tam oficerowie z legionów lub z armii austiackiej, wszyscy w nowych
angielskich mundurach. Były jednostki z armii rosyjskiej jak ci, którzy przyszli tu z generałem
Żeligowskim. Weterani walk na froncie wschodnim i na Kubaniu podczas wojny domowej. Ci
niechętnie posługiwali się austriackim ekwipunkiem. Oficerowie zachowali wysokie siodła
kaukazkie, krótkie strzemiona, długie wodze a najważniejsze to kozacki styl jazdy. Były też
resztki ukraińskich Strzelców Siczowych, którzy zmienili teraz front i podporządkowali się
atamanowi Petlurze. A wyprawa na Kijów za cel miała również stworzenie ukraińskiego
państwa, na czele którego on właśnie miał stanąć. Może im się powiedzie, bolszewicy biorą
właśnie w skórę od anarchistów Machny, cofają się...
I właśnie nie wiem. Czy tu teraz będzie Polska czy Ukraina? Czy jeszcze coś innego? I jak to się
wszystko potoczy? Ja już tu pozostanę...stary jestem, urodziłem się jako poddany Cara, przez
ostatnie kilka lat przeżyłem tyle zmian władzy...tu jest moje miejsce na ziemi i mój świat".
Pokój Ryski wyznaczył nowe granice na wschodzie Rzeczypospolitej. Nie było w nim miejsca na
niepodległą Ukrainę.
Rodzice Felusia rozeszli się. Ojciec, jak sobie obiecał, pozostał tam gdzie jego miejsce. Chociaż
to teraz Bolszewia ale liczył w duchu, że nie na długo. Pozostała również przy nim dorosła już
córka. Mama z Felusiem przeniosła się do Polski. Co, jak dokładnie i dlaczego stało się między
rodzicami, dla Felusia było niewiadomym. Starszy brat wybrał też Polskę. Był już dorosłym
człowiekiem, zaczął więc żyć własnym życiem. Tu przecież, to znaczy na terenach należących
obecnie oficjalnie do II Rzeczypospolitej Polskiej, a konkretnie w Stanisławowie i Krzemieńcu,
do rodziny należały jeszcze niewielka gorzelnia i restauracje. Było więc z czego żyć. Mama
zamierzała nadal zajmować się leczeniem, na interesach nie do końca się wyznawała, oddała
więc to wszystko w dzierżawę rozumnym i wypłacalnym Żydom. Ci umieli już na tym zarobić
nawet w tak ciężkich czasach jakie obecnie nastały.
W odrodzonym państwie należało stworzyć dopiero cały system gospodarczy. Przez kraj
przechodziły strajki i fale masowego niezadowolenia. W niektórych miastach i okręgach
przemysłowych dochodziło do dość poważnych zamieszek. Jeszcze do roku 1920 w obiegu jako
pełnoprawne środki płatnicze były marki niemieckie, austriackie korony i marki polskie. Później
pozostała już tylko marka polska. Na stumarkowym banknocie z 1919 roku widniała podobizna
Tadeusza Kościuszki. W tamtym czasie musiał on posiadać jeszcze dużą wartość powstało
bowiem ciekawe powiedzonko. Otóż wykonywało się gest pokazując najpierw na portfel a
następnie na własny tyłek mówiąc przy tym: " jak ja tu mam Kościuszkiego to ja tu mam
Piłsudskiego".
Szalała inflacja. W listopadzie 1918 roku dolar kosztował 9 polskich marek. W styczniu roku
1923 za dolara zapłacić należało już 15 milionów marek polskich. Ludzie chodzili z walizkami
po wypłaty a i tak nigdy do końca nie wiedzieli co zdążą za to kupić przy tak szalejącej
dewaluacji pieniądza.
Feluś jechał na wycieczkę do Wiśniowca. Dawnej posiadłości i siedziby rodu Wiśniowieckich i
słynnego Jeremiego albo Jaremy, tak dobrze znanego wszystkim czytelnikom Henryka
Sienkiewicza. Nie było tak daleko, ot taki wypad dla maluchów. Mamie, jak to być powinno,
wypadało dać synkowi parę groszy na drobne wydatki i tak żeby lepiej się czuł. Wysupłała
milionowy banknot. Feluś złożył go na cztery i wcisnął do kieszeni.
Miasteczko Wiśniowiec było siedzibą gminy o takiej samej nazwie. Dzieci z takim sobie
zainteresowaniem oglądały osiemnastowieczny pałac Wiśniowieckich, park czy stare cerkwie
Wniebowstąpienia Pańskiego i Archanioła Michała. Ważniejszym wydarzeniem była
samodzielna rundka po miejscowych sklepikach prowadzonych głównie przez starozakonnych.
Feluś długo przebierał i rozmyślał nad oferowanym mu przez uprzejmą ekspedientkę
asortymentem. Miał przecież pieniądze do wydania a to zrobić należy mądrze. Oglądali,
rozmawiali, najważniejsze to liczyli na ile i na co milion marek wystarczy.
W końcu chłopiec podjął decyzję. Taką rzecz warto mieć a wręcz mężczyzna posiadać powinien.
I pieniędzy też wystarczy. Milion marek polskich starczyło Felusiowi na piękny scyzoryk.
Stanisławów wielką metropolią nie był. Takim miastem zaledwie kilkudziesięciotysięcznym.
Zbudowali go Potoccy na miejscu wioski Zabłotowo w XVII stuleciu. Początkowo miał służyć
jako typowa kresowa twierdza, później przemienił się w jedną z siedzib magnackiego rodu. Od
samego początku swojego istnienia, podobnie jak większość kresowych osad, był miastem
wielokulturowym i wielonarodowym. Tu żyła liczna wspólnota Ormian. W ormiańskiej świątyni
znajdował się cudowny obraz Matki Boskiej Łaskawej.
Rozbudowany w stylu barokowym, czasami nazywano go "małym Lwowem". Od XVIII wieku
funcjonować zaczął tu browar.
Pod panowaniem austriackim, w jednym z ostatnich przeprowadzonych tu spisów, wymieniano
18 626 mieszkańców. 9 734 Polaków, 6998 Żydów wraz z Niemcami, 1643 Rusinów i 42
Czechów.
Podczas wojny 1918-1919 toczono o miasto walki. W II Rzeczypospolitej stał się miastem
wojewódzkim i siedzibą tychże władz.
Feluś nad pobyt w mieście przedkładał raczej prowincję. Tam była przecież wspaniała przyroda,
zwierzaki i co najważniejsze, koniki. Z wielką radością wypuszczał się więc z mamą na
kilkudniowe wyjazdy służbowe w okolice. Tam też szybko zaprzyjaźniał się z rówieśnikami i
razem spędzali czas na zabawach i odkrywaniu otaczającego ich świata dla siebie.
W okolicach było już spokojnie. Pomału przycichły wszelkie zatargi narodowościowe. A
przecież to tu całkiem niedawno ścierały się ze sobą armie młodego państwa polskiego i
proklamowanej 1 listopada 1918 roku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Po trudnych
zmaganiach dla obu stron dopiero pod koniec czerwca 1919 roku Polakom udało się przełamać
front i zmusić pomału Ukraińców do wycofania się za rzekę Zbrucz na tereny Ukraińskiej
Republiki Ludowej, która już wtenczas na skutek zawirowań politycznych stała się polskim
sojusznikiem. Przeszło ich prawie 50 tysięcy. Tu większość z nich zasiliła miejscowe formacje
militarne i wyruszyła na front przeciwko bolszewikom. Do końca 1919 w polskich obozach
jenieckich przebywali jeszcze internowani Ukraińcy, wielu z nich zmarło na skutek epidemii
czerwonki i tyfusu.
Po upadku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej a później i Ukraińskiej Republiki Ludowej,
świadoma narodowo ludność ukraińska musiała pożegnać się z szansą na utworzenie
jakiegokolwiek tworu przypominającego choć trochę niepodległe państwo. Pozostały jednak
organizacje polityczne, które działać mogły bez większych przeszkód. Oczywiście, jak wszędzie
w nowej sytuacji, dokonało sie w nich wiele zmian i podziałów. Organizacje socjalistyczne, to
znaczy skupiające w swych szeregach robotników i chłopów, podzieliły się. Część z nich zaczęła
współpracować z polskim PPS a część przeszła do utajnionych już organizacji komunistycznych i
promoskiewskich. Ale ukraińskie partie uczestniczyły aktywnie poprzez swoich posłów w
polskim życiu parlamentarnym. Ukraińskie Chłopsko Robotnicze Socjalistyczne Zjednoczenie,
Ukraińska Socjalistyczno Radykalna Partia czy Ukraińskie Narodowo Demokratyczne
Zjednoczenie.
Ukraińska Organizacja Wojskowa powstała za granicą a celem jej była walka o niepodległość
Ukrainy. Metodami dywersji i sabotażu oraz przygotowanie do ewentualnego przyszłego
wystąpienia zbrojnego. Od samego początku istnienia współpracowała ściśle i dofinansowywana
była przez niemiecki wywiad. W swoich nielegalnie rozprowadzanych czasopismach
nawoływała:
"Terrorem i sabotażami należy odstraszyć polskie zajdy od wstępowania na nasze ziemie. Niech
każdy polski kolonista będzie świadomy tego, że musi stracić ziemię prędzej czy później, czym
prędzej pozbędzie się ziemi sam, tym lepiej dla niego, gdyż nie naraża swojego życia i majątku".
W tym wypadku chodziło o pojawiających się licznie w tym czasie tak zwanych osadnikach
wojskowych, przeważnie byłych legionistach. Otrzymywali oni z nadania ziemię i
gospodarstwa i tworzyli własne, silnie patriotyczne polskie skupiska wśród miejscowej ludności.
UOW zaczął działać bardzo aktywnie. Tylko w roku 1922 podczas wyborów do sejmu, wraz z
komunistami ukraińskimi, na ich konto zalicza się 2300 podpaleń i 38 aktów dywersji na kolei.
Ale potrafili równiez zorganizować dużo poważniejsze akcje takie jak ta z 25 września 1921
roku:
Ukraińska Organizacja Wojskowa pułkownika Jewhena Konowalca współpracowała z ugrupowaniami
ukraińskimi Wolą oraz Komitetem Ukraińskiej Młodzieży. Ich celem było prowadzenie sabotażu a
następnie otwarta walka z Polską i Związkiem Sowieckim celem stworzenia niepodłegłego państwa
ukraińskiego. Lwowscy działacze WOLI zorganizowali zamach na Józefa Piłsudskiego , który odwiedzić
miał miasto w związku z otwarciem pierwszych Targów Wschodnich. Plan jego pobytu był ogólnie znany:
po uroczysym powitaniu na dworcu, defiladzie i przemówieniach miał zostać przewieziny na nabożeństwo
do katedry katolickiej, spotkać się z arcybiskupem po czym wziąć udział w otwarciu targów w Parku
Stryjskim. Po czymś w rodzaju konferencji prasowej ( na której mówił o potrzebie porozumienia z
Ukraińcami) pojechał do ratusza skąd po uroczystościach odsłoniecia godła państwowego i obiedzie,
wieczorem odjeżdżał na spektakl w Teatrze Wielkim a po nim bankiet. Zamach zaplanowano
przeprowadzić w chwili opuszczenia przez marszałka ratusza. Podobno drogą losowania wybrano tego,
który miał bezpośrednio strzelać. Został nim Stiepan Fedak, syn znanego lwowskiego adwokata i
działacza ukraińskiego. W tłumie ludzi tuż za nim miał stać student prawa Dmitro Palijiw i po zabiciu
Piłsudskiego jego zadaniem było rzekomo przytrzymać i obezwładnić Fedaka a kolejny ze spiskowców
przebrany w mundur polskiego oficera fikcyjnie go aresztować i odtransportować do aresztu. Dla Fedaka
przygotowany był już fałszywy paszport i zbiec planował po zdarzeniu do Niemiec. Kiedy samochód z
Piłsudskim i towarzyszącym mu wojewodą Grabowskim powoli rusza padają trzy strzały. Dwa lekko ranią
wojewodę w prawe ramię i lewą rękę. Piłsudski instyktownie pochyla się nietrafiony po czym podtrzymuje
osuwającego się Grabowskiego. Stojący w tłumie niedaleko Fedyka policjant rzuca się na niego i
obezwładnia. Podczas szamotaniny zamachowiec rani się poważnie postrzałem z pistoletu w klatkę
piersiową.Tłum próbuje go zlinczować ale bronią go wojskowi wartownicy. Piłsudski udaje się na
zaplanowany spektakl do teatru gdzie jest owacyjnie witany a na uroczystym bankiecie po przedstawieniu
zjawia się też już opatrzony wojewoda Grabowski. W wyniku śledztwa zatrzymani zostają i są sądzeni
wszyscy uczestnicy zamachu. Fedak zeznaje cały czas (jako syn prawnika wie jak starać się o otrzymanie
niższego wyroku),że jego celem miał być wojewoda,ponieważ był on wrogiem Ukraińców, następnie miał
oddać pistolet Piłsudskiemu i poddać się sprawiedliwemu wyrokowi. Ustalenia śledztwa i zeznania
świadków stwierdzają, że nie mówi prawdy. Zostaje skazany na 6 lat więzienia, jego pomocnicy na 2,5 i
1,5 roku. Niektórzy zostają uniewinnieni. Nie odsiaduje pełnego wyroku, w wyniku amnestii zwolniony
wyjeżdża do Niemiec. Po odbyciu kary Dmytro Palijiw jako działacz Ukraińskiego Zjednoczenia
Narodowo-Demokratycznego (Українське Національно-Демократичне Об'єднання) i Mychajło
Matczak członek Ukraińskiej Socjalistycznej Radykalnej Partii zostali nawet posłami na sejm
Rzeczypospolitej.
( "Lwów z pieśnią. Historia w pigułce". M. Skrzyński)
Następnie organizowano przeważnie podpalenia, podkładanie ładunków wybuchowych pod
obiekty rządowe, przemysłowe, wojskowe oraz chętnie napadano na ambulanse pocztowe. Od
samego początku w grę wchodziło również szpiegowstwo na rzecz Niemiec. Stosunkowo
niedługo pojawiły się zabójstwa na tle politycznym i narodowościowym. Cały czas też
przygotowywano się do wystąpienia zbrojnego.
Jednego pięknego dnia Feluś biegał z kolegami po okolicy. Zabawa szła w najlepsze. Lasek na
uboczu a w nim jakieś resztki starego muru. Tu dopiero można powariować. Szaleją więc jak to
dzieciaki.
Jeden z chłopców przypadkowo znalazł jakąś dziurę w murze. Jeśli jest dziura to dlaczego tam
nie zaglądnąć? Komisyjnie więc wszyscy zaciekawieni rozpoczynają eksplorację.
-Ooo! Coś naprawdę interesującego!
-Prawdziwe karabiny! Takie krótkie, kawaleryjskie! Zakładamy, bawimy się w wojsko!
Starczyło dla wszystkich. Zarzucili broń na ramię, nie bez wysiłku co prawda ale dali radę.
Uformowali kolumienkę marszową, wiedzieli jak, przecież do widoku maszerujących żołnierzy
przyzwyczajeni byli od urodzenia. Krokiem paradnym wkroczyli do miasteczka. Przechodnie
zaczęli dziwnie się przyglądać ale pierwszy był policjant.
-Stać! Skąd to macie?- i rozbroił ich natychmiast.
Wyjaśnili wszystko. Gdzie i kiedy to znaleźli. W okolicy zaroiło sie od policji i wojska. Feluś z
przyjaciółmi przypadkowo odkrył i zdekonspirował miejscowy tajny skład broni tutejszej
komórki Ukraińskiej Organizacji Wojskowej.
IV.
W 1919 roku zebrał się tak zwany "sejm nauczycielski". Należało stworzyć jednolity system
nauczania w całym kraju. Nauka stała się bezpłatna i obowiązkowa. Nowy system udało się
całkowicie wdrożyć w ciągu kolejnych trzech lat. Mniejszości narodowe otrzymały również
mozliwość prowadzenia własnych szkół aczkolwiek finansowane nie były one tak chojnie z
budżetu jak placówki polskie.
Pierwsze lata nauki Felusia to jak zwykle nauka czytania, pisania, rachunków, podstaw języka
obcego w lokalnej, pobliskiej szkole. Nauczyciele cieszyli się wielkim poważaniem i respektem
ale i dzieci dawały sobie doskonale radę. Klasa była koedukacyjna, dziewczynki i chłopcy, w
przypadku klasy Felusia uczniowie byli narodowości polskiej i kilku żydowskiej. Budynek
szkoły ukraińskiej znajdował się obok. Wspólne toalety dla obu placówek na zewnątrz. W
przerwie czy to po lekcjach wspólna zabawa na podwórzu. Czasami spokojna, czasami jak to
dzieciarnia, głośna i awanturująca się. Wtedy interweniował Pan Woźny. Rozpędzał i uspokajał
towarzystwo. Funkcję tę w obu szkołach pełnił postawny mężczyzna szanowany ogromnie przez
grono pedagogiczne i uczniów. Był to inwalida wojenny wojny 1920 roku. Przez środek jego
głowy przebiegało znaczne zgrubienie, które było pamiątką właśnie z tej wojny. Wszyscy
wiedzieli, że to Moskal rąbnął go potężnie szablą. Cios był na tyle mocny, że francuski "adrian",
specjalnie wzmacniany na taką okoliczność, pękł ale gdyby nie on nasz woźny rozcięty zostałby
chyba do pasa. A tak hełm ocalił mu życie.
Jeden z chłopców wyznania mojżeszowego cierpiał bardzo gdyż szpeciła go okropnie brodawka
na samym czubku jego nosa. Kiedy tylko pojawiał się w klasie zaraz przy nim wyrastał Feluś i
wykręcał tę narośl we wszystkie strony. Jednego pięknego dnia brodawka pozostała u Felusią w
ręku. Jakże upiększony teraz o jej brak był mu wdzięczny! Podziękowaniom nie było końca i stał
się wielkim Felusia przyjacielem.
Zabawy były przeróżne bo każdy wiek ma swoje prawa. Pospolite brojenie ale i coś
poważniejszego jak chociażby rymowanki. Wszyscy składali strofy bardzo umiejętnie. Nawet
Walerko Pyndyk, który wylosował wyraz dość trudny, poradził sobie. Trafił mu się "kartofle". I
dał radę! "Kartofle bofle"!
Odkrywało się świat po swojemu. Dyskusje toczyły się zawzięte.
-A wiesz jak zrobić, żeby pies zjadł cały słoik musztardy?
-No jak? Co ty? Przecież psy nie jedzą musztardy.
-Normalnie. Złapać psa, wysmarować mu cały słoik pod ogonem...od razu wszystko wyliże!
-A wiesz jak zrobić żeby były od razu dwa nosy w dupie?
-No jak?
-Normalnie. Wsadzasz mi nos do dupy. I ty masz wtedy nos w dupie i ja mam nos w dupie. Czyli
są dwa nosy w dupie...
Zawiłości mowy ojczystej również poznawano na życiowych przypadkach. Po lekcji, na której
przerabiano przykłady polskich nazwisk i kiedy nauczyli się, że jest Nowakówna, Nowakowa
itp...uwagę zwróciło się na klasowa koleżankę. Na nazwisko miała Kwartag. Chłopakom więc
spodobało się wołać za nią, publicznie oczywiście, "kwarta gówna, kwarta gówna". Kiedy
usłyszał to przypadkowo przechodzący jeden z nauczycieli, objaśnił:
-Chłopcy, w takim przypadku nie mówi się kwarta gówna tylko Kwartażanka!
Radzić sobie też trzeba było w każdej sytuacji. Żartów nie było z nauczycielką niemieckiego.
Kazała uczyć się na pamięć wierszyków, w których nie do końca wszyscy wiedzieli o co chodzi.
I po co? Przeciez znali i często cytowali taki wierszyk i zgodnie z zawartymi w nim wytycznymi
pragnęli postępować.
"Rzuć tę książkę do repeci
niech w kawałki się rozleci.
Niechaj zginie, niech przepadnie
chodź się z nami bawić ładnie..."...
A tu te niemieckie wierszyki, ile można?
-Nauczyłeś się? O czym to było?
-No jakoś tak: "przyszła mrówka do amajzy i powiada daj mi szpajzy".
-Albo tak:"hapen gewejzen".
W końcu zauważono, że w szczelinę pomiędzy ścianą a piecem idealnie wpasować można
książkę. I to tak, że strona z tekstem wiersza jest bardzo dobrze widoczna a stojąc i
odpowiadając, można wszystko dokładnie przeczytać. Nauczycielka ze swojego stanowiska
niczego nie zauważy. Szło bardzo dobrze. W końcu recytować zaczęła koleżanka, która nie dość,
że była trochę otyła, to i właśnie okazało się, że i nie dowidzi. Wygięła się bowiem tak mocno w
stronę ukrytej książki, że cały spisek został zdemaskowany.
Okolica była pagórkowata. Przez miasteczko też trzeba był się wspinać lub zbiegać dość krętymi
dróżkami, zwłaszcza jeśli chciało się wykorzystać znane skróty. Kiedyś jeden z nauczycieli stał
się właścicielem żywego osła. O pomoc i dostarczenie zwierzęcia poprosił swoich uczniów, gdyż
sam był człowiekiem dość zajętym. Osła odebrać należało w części miasta położonej dość nisko
a dostarczyć właśnie tymi stromymi uliczkami wiodącymi w górę. Dziatwa chętnie się tego
podjęła a Feluś na czele oczywiście. Osioł jak to osioł. W pewnej chwili zatrzymał się. Koniec.
Próbowano różnych sposobów. Dwóch go pchało, dwóch ciagnęło. Nic. Teraz wszelkie możliwe
zmiany i konfiguracje. Dalej nic. Oślisko wydaje z siebie tylko te dziwne odgłosy, całe miasto się
zleci. Przechodzący obok batiarzyna (no batiar to tylko we Lwowie a to lokalny, pozujący na
takiego) radzi chłopakom:
-Gorącego kartofla mu pod ogon! Tylko jak wtedy poleci do nie dogonicie! Albo za ogon go
ciągnijcie!
Ale jak to osioł, w końcu mu przeszły kaprysy i bez przeszkód dał się doprowadzić do nowego
właściciela.
Chłopaki też codzień przebiegali obok apteki. Do farmaceuty należała wspaniała, kolorowa
papuga, którą ten wystawiał w oknie lub na balkonie w klatce. Taka z tych gadających. Ponieważ
aptekarz był Rusinem-Ukraińcem to i do jego papugi mówić chyba należało w tym języku.
Słyszała więc codziennie głośno wykrzykiwane pod swoim adresem:
-Popka durak, popka durak!
Czymś tam ocinała się prowokatorom, stroszyła skrzydła, wydawała z siebie dźwięki.
-Słyszałeś? Słyszałeś? "Ty sam durak" chyba nam odpowiada!
Chodziło się też nad rzekę. Tam to się działo dopiero! Można było podglądnąć kąpiacych się
biednych Żydów i wyciąć im zawsze jakiś kawał.
-Felusz, Felusz, to znofu on!-krzyczęli przeganiając młodocianych podglądaczy a, jak widać,
nasz bohater był wśród wszystkich ogólnie znany.
Ale największa frajda to łowienie ryb. To opanowali szybko do perfekcji. A i w tych wodach
wspaniałych okazów nie brakowało. Połowy bywały przyzwoite. Złowioną rybę chętnie
kupowali starozakonni. Oczywiście w piatek. Ci bogatsi co mieli interesy w miescie. Sklepiki,
warsztaty. Wystarczyło tylko do nich z tym pójść. Pierwsze lekcje biznesu i to u dobrych
nauczycieli. A zarobione pieniądze zostawiało się i tak w ich sklepikach. Najchętniej na łakocie.
Był tego wielki wybór. Wszystko na regałach za plecami sprzedawcy ale też i dostępne na ladzie.
Przy wejściu i pod ścianami stały beczki z rybami, najczęściej śledziami, kapustą i takimi właśnie
przysmakami. Jednego dnia gdy Feluś z kolegą stali w sklepie wybierając rodzaj czekolady,
którego jeszcze nie próbowali, do środka wszedł mężczyzna, mieszkaniec okolicznej wioski
przyjechał na zakupy. Zapewne po tytoń w pierwszej kolejności. O czymś rozmawiał, o coś tam
pytał ale zachowanie jego było bardzo dziwne. Stał przy beczce ze śledziami, to musiało mieć
jakiś cel. W końcu sprzedawczyni nagle szybko, niespodziwanie obróciła się. Chłopcy też pilnie
obserwowali sytuację. I wszysto się wyjaśniło. Otóż chłop trzymał w ręku suchą kromkę chleba a
gdy nikt nie patrzył moczył ją w beczce i szybko konsumował. Tak smakowała mu zalewa, w
której trzymano śledzie. No ale zawsze to lepsze niż suchy chleb. Przyłapany zawstydził się
trochę ale kobieta uśmiechnęła się tylko i powiedziała:
-Ty łasuchu...
W tamtych czasach popularne były bardzo potrawy i napoje pozyskiwane bezpośrednio z
przyrody. Grzyby, jagody a do picia sok z brzozy. Bardzo ceniony też w medycynie ludowej. Ma
lekko słomkowy kolor i cierpkawy smak ale doskonale gasi pragnienie oprócz oczywiscie
wszystkich swoich innych walorów. W lasach stały garnce, do których pomaleńku skapywał sok
z odpowiednio ponacinanych drzew. Podczas któregoś wypadu do lasu dzieciaki jak zwykle
szalały. Zmęczeni byli strasznie a i pić się chciało. Temperatura też robiła swoje. Wtem
zauważono stojący pod drzewem gar pełen soku! Teraz szybko na wyścigi, kto pierwszy!
Przypadli chciwie i zaczęli żłopać, żłopać...o jak wspaniale gasi pragnienie. Feluś pchać się nie
lubił i nie potrafił. Stał z boku i tylko się przyglądał. Soku ubywało i z niepokojem myślał, że już
dla niego nie wystarczy chyba ani kropelki. Wtem nagle wszyscy z krzykiem od gara odskoczyli
chyba szybciej niż do niego przypadli wcześniej. Cóż się takiego okazało? Otóż gdy poziom
wypijanego łapczywie napoju opadł pokazała się i inna zawartosc naczynia. Jakiś zwierz ale
bardziej prawdopodobne, że jakiś dowcipniś, załatwił tam swoją potrzebę fizjologiczną. Sok z
brzozy z kupą niekoniecznie musi posiadać te wszystkie walory. W tym dniu Feluś zrozumiał
jeszcze, że przepychanie się łokciami w życiu nie zawsze prowadzi do sukcesu.
Tak upływały pierwsze lata szkolne. Mały, lokalny, wspaniały świat. Nieważne co tam w
dalekim świecie a właściwie nienajważniejsze. A, że i tu w okolicy, w jednej z wiosek pozabijali
się bracia siekierami to też w dziecięcych umysłach było czymś dziwnym. Bo dlaczego zaraz
zabijać się w kłótni? Przecież jeśli nawet chodziło o spadek to można się jakoś zawsze
porozumieć.
V.
Reformę Grabskiego wszyscy przyjęli z wielką ulgą i zadowoleniem. Koniec inflacji, koniec
marki polskiej, teraz będzie nowa waluta czyli złoty polski. Koniec zamieszek, niezadowolenia.
Gospodarka ruszy i wszystkim będzie dobrze. Sytuacja się ustabilizowała a kraj ma szansę na
rozwój. Nie ma już Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej tylko Bank Polski. Nowy polski złoty
ma być równy szwajcarskiemu frankowi. Jego kurs ustalono na 5,18 za dolara. Stare marki
wymieniono wszystkie na złotówki chociaż obie waluty były utrzymane w obiegu jeszcze przez
jakiś czas.
Bo w kraju sytuacja była napięta. Polityczna również. Rządy zmieniały się często. Czymś
strasznym było zabójstwo prezydenta Narutowicza. Jak w kraju, który dopiero co odrodził się i
odzyskał niepodległość pokonując przy tym wiele poważnych problemów, mogło dojść do aż
takiej eskalacji nienawiśći? Żeby zaraz zabijać politycznego przeciwnika? Dzieci nie do końca
orientowały się w tych wszystkich zawiłościach. Znały za to wszystkie Marszałka. Tak tu teraz,
zwłaszcza na Kresach, je wychowano. W wielkim szacunku i miłości do Piłsudskiego. Można
zaryzykować stwierdzenie, że w kulcie.
Kiedy więc dotarły wieści, że 12 maja 1926 roku Marszałek prowadząc kilka zbuntowanych
pułków legionistów pomaszerował na Warszawę, zapanowało wielkie podniecenie i radość.
Piłsudski wystąpił przeciwko władzy jaką sam stworzył ale według tutejszych miał rację. Zrobi
porządek w końcu. Takie nastroje i opinie panowały podsycane zajadle przez wojskowych
osadników. Przez trzy dni wsłuchiwano się w wieści z dalekiej Warszawy. W końcu Marszałek
zwyciężył. Stworzy teraz nowy rząd a nawet, czego wtenczas nikt się nie domyślał, nowy ustrój
polityczny. Niby, że w całym kraju obalony rząd miał większe poparcie a o wyniku przewrotu
zadecydowało poparcie PPS. Socjaliści poparli Piłsudskiego, strajk na kolei uniemożliwił
wszelkie szybkie ruchy wojsk wiernych prawowitej władzy i tak to się skończyło. Zginęło jednak
ponad 300 żołnierzy a to wcale nie tak mało jak na kilkudniowe potyczki.
Mówiono też, że tym posunięciem Marszałek uniemożliwił ewentualny faszystowski przewrót i
przejęcie władzy przez takich właśnie. Może i w całym kraju rząd miał to większe poparcie ale
nie tu. Tu zapanowała wielka radość ale wśród ludności polskiej oczywiście. Mniejszości
narodowe, które akurat tutaj stanowiły często większości, do tak poważnej zmiany podeszły nie
bez obaw. I nie był tu problemem sam Piłsudski, bo ten sprawy narodowościowe doskonale
rozumiał, sam pochodził z Wilna. Kłopoty kiedyś w przyszłości mogły wynikać przez niektórych
ludzi skupionych wokół niego i tworzących się z nich nowych nurtów narodowych i
politycznych.
Feluś wstąpił do Liceum Krzemienieckiego. Zamieszkać miał w internacie. Był bardzo zdolnym
uczniem więc taka elitarna szkoła stała przed nim otworem. Problemem mogło być czesne, które
było bardzo wysokie i wpłacić je należało w okresie od 15 sierpnia do 1 września za cały rok
nauki z góry. Kwoty były naprawdę dość znaczne wynosiły bowiem kwoty: 463 złote i 10 groszy
jeśli uczeń zamierzał spędzić wakacje w Krzemieńcu korzystając z internatu, wyżywienia i
wszelkich innych świadczeń zapewnianych przez szkołę, i 414 złotych i 10 groszy bez wariantu
wakacyjnego. Nie były to wszystkie opłaty, dochodziły też często dodatkowe za wszelkie zajęcia
pozalekcyjne i ekwipunek, do którego należał też oczywiście mundurek. W przypadku Felusia
wszelkie opłaty związane z jego edukacją przyjęło na siebie polskie państwo. Był to rodzaj
podziękowania za pomoc okazaną wojsku polskiemu w czasie Wojny Światowej przez jego
rodziców. Piękne granatowe mundurki, w wersji letniej i zimowej, też się chłopakowi na tej
samej zasadzie należały. Nie bez dumy przywdział takowy od razu u krawca specjalizującego się
w ubieraniu uczniów. Jak w tej piosence:
"Ozdobą mą te paski są
co na kołnierzu noszę,
orzełek ten na czapce mej
i te spodenki w klosze".
Szkoła ta dbała o rozwój intelektualny, kulturalny i obywatelski uczniów. Zgodnie ze starymi,
pięknymi tradycjami. Dziesięcioletni okres nauki obejmował pierwsze cztery klasy w systemie
rocznym. Przedmiotami były języki: polski, rosyjski, francuski i łacina. Geografia, matematyka i
religia. Pozostałe sześć lat nauki podzielono systemem uniwersyteckim na tak zwane "trzy
kursy". Z każdym semestrem przybywało przedmiotów. Rozszerzona matematyka, nauka
wymowy, logika, historia starożytna. Dalej fizyka, ekonomia polityczna i rachunek integralny.
Następnie chemia, botanika, historia naturalna, prawo krajowe. Oprócz tego uczniowe
uczestniczyli w wykładach z historii literatury antycznej i współczesnej oraz poezji.
Dodatkowymi przedmiotami były bibliologia, rysunek, mechanika, architektura i języki angielski
i grecki. Dla chętnych muzyka i śpiew. A dla rozwoju ciała fechtunek, jazda konna, gimnastyka,
taniec. Zajęcia odbywały się od godziny ósmej rano do dziesiątej, następnie od czternastej do
szesnastej. We wtorki i czwartki popołudnia przeznaczone były na zajęcia sportowe i
rekreacyjne.
Liceum Krzemienieckie powstało pod egidą Komisji Edukacji Narodowej i samego Hugona
Kołłątaja. Założył je Tadeusz Czacki, początkowo jako Gimnazjum Wołyńskie i pod tą nazwą
przetwała do 1819 roku. Na siedzibę wybrano dawne jezuickie kolegium należące do zespołu
architektonicznego pałacu Wiśniowieckich. Placówka szczyciła się wspaniałym księgozbiorem
opartym na części kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ponad 31 tysięcy ksiąg. Po
upadku Powstania Listopadowego szkoła, właściwie część jej kadry i zasobów, zostały
wchłonięte przez powstający wtenczas Uniwersytet Kijowski. Bibliotekę ostatniego polskiego
króla przewieziono do Kijowa i stała się ona zaczątkiem Narodowej Biblioteki Ukraińskiej.
Jako kadra naukowa pracowali tu tacy ludzie jak Joachim Lelewel, Józef Korzeniowski, brat
Adama Mickiewicza Aleksander czy ojciec Juliusza Słowackiego Euzebiusz.
Absolwentami byli między innymi Juliusz Słowacki, Feliks Bernatowicz, Antoni Malczewski,
Mark Kac czy Maurycy Gosławski.
Marszałek Piłsudski wznowił dekretem z 1920 roku działalnośc szkoły. Uczniowe rozpoczęli
naukę w roku 1922.
Samo miasto Krzemieniec było siedzibą powiatu krzemienieckiego w Województwie
Wołyńskim. Liczyło zaledwie 20 tysięcy mieszkańców z czego Polacy i Żydzi stanowili po około
30 procent a pozostali byli przeważnie narodowości ukraińskiej.
Pierwsze wzmianki o Krzemieńcu pochodzą z 1226 roku. Prawa miejskie w I Rzeczypospolitej
otrzymał w roku 1431. W roku 1538 królowa Bona ufundowała kościół, który w XIX stuleciu
został przekazany prawosławnym. W latach 1731-1753 powstały tu też klasztor i kościół
jezuitów. Katolicki kościół świętego Stanisława wzniesiono na wzór kościoła świętej Katarzyny
w Sankt Petersburgu w latach 1853-1857. Przy ulicy Szerokiej stał żeński prawosławny monaster
Objawienia Pańskiego. W centrum miasta stoją tak zwane "bliźniaki" czyli wyglądające jak
zrośnięte kamienice. Ponieważ to teren nierówny, górzysty, nad miastem królują ruiny dawnego
zamku. W tak niewielkiej miejscowości jest aż pięć cmentarzy, w tym żydowski i wojskowy.
Teraz to się dopiero zaczęło życie! Prawie dorosłe! Zwłaszcza w czasie ostatnich kursów!
Towarzystwo było też niezłe. Niby same paniczątka i inteligenciki ale w niczym nie odstawało w
poznawaniu i korzystaniu z uroków życia. Zaprzyjaźnił się z jednym najbardziej. Michał miał na
imię. Jego ojciec tu w okolicy prowadził świetnie prosperujące przedsiębiorstwo przewozowe.
Transport konny i samochodowy. A automobile to było coś! Nieliczni się na tym znali a Michał
już całkiem dobrze się w tych sprawach orientował. Felek jednak wolał konie. Na wszystkie
zresztą zajęcia dotyczące kultury fizycznej i sportu chętnie uczęszczał. Oprócz tego uwielbiali
wypady i wycieczki w okoliczne górki, lubili skakać przez szczeliny skalne i wspinać się.
Pływanie również było w kręgu ich zainteresowań. Tradycyjnie już dużo czasu spędzali nad
wodą. Ale i do nauki również należało się przykładać. Nauczyciele byli lubiani przez uczniów ale
i wymagający. W zamian dawali im olbrzymią dawkę wiedzy w sposób dla zdolnej młodzieży
bardzo przystępny. Feluś doskonale przyswajał przedmioty, zwłaszcza prawo i ekonomię i
pomału zaczął wiązać z tym kierunkiem swą przyszłość. Ale inne przedmioty również lubił.
Doskonale rozeznawał się we wszystkich problemach religijnych, to zasługa nauczyciela religii
oczywiście. Bo kto to wie i spamięta na przykład jaki święty jest od czego i czym zasłynął? A
Feluś wiedział. Albo poezja i literatura. Książki wręcz się pochłaniało. Od klasyki polskiej i
światowej, Mickiewicza, Sienkiewicza poprzez Tołstoja, Dostojewskiego po modnych Karola
Maya czy J. F. Curwooda. Doskonale wiedzieli któż to był Podbipięta, Skrzetuski,
Wołodyjowski, Jarema czy Jurand ze Spychowa. Co to był Zerwikaptur czy Scyzoryk...Ale nie
tylko, również na przykład czyj pies wabił się Cukierek.
Podczas jednej z wycieczek w okolicę przypadkiem zauważyli znajome twarze. To nauczyciele z
małżonkami wyruszyli na piknik. Biwakowali nad wodą, kobiety opalały się i zajmowały tym
czym przeważnie podczas takich wypadów należy, panowie postanowili popływać. Michał z
Felkiem dyskretnie ich obserwowali, nie planowali póki co się ujawniać. Przylgnęli płasko do
ziemi, a właściwie skały, leżąc na górce wznoszącej sie obok, mając świetny punkt
obserwacyjny. Panowie nauczyciele udali się więc do wody odziani w staroświeckie stroje do
pływania lub tylko w krótkie, takie do kolan, kalesonki. Z rozporkami w odpowiednich miejscach
oczywiście. Rozkoszowali się następnie wodą pływając różnymi stylami i we wszystkie strony.
Nagle na brzegu zapanowała konsternacja. Pływającemu na wznak profesorowi przez rozchylony
rozporek wysunęła się jego męskość i bezwstydnie unosiła się na powierzchni wody. Małżonka
interweniowała więc:
-Stachu schowaj! Stachu schowaj!-krzyczała.
Stachu niestety uszy miał w wodzie, nie słyszał niestety. Trochę to trwało zanim się zorientował.
Michał z Felkiem, zobligowani do nauczycieli lojalnoscią i szacunkiem, raczej nie rozpowiadali
co widzieli no bo po co? Każdemu się może przytrafić, ludzka rzecz. Czasami tylko pomiędzy
sobą używali w adekwatnych do tego sytuacjach zwrotu, który tylko oni rozumieli: "Stachu
schowaj". Można powiedzieć, że zagościł on na stałe w ich słowniku.
Nauczyciele byli luźmi bardzo kulturalnymi. Opanowanymi i umiejącymi zachować się w każdej
sytuacji. Kiedyś na ulicy, pomiędzy drzewami, na przechodzącego profesora załatwił swoją
potrzebę fizjologiczną ptak siedzący akurat na jednym z nich. Wielkie ptaszysko a więc i ładunek
był potężny. Nauczyciel oberwał w kapelusz. Błyskawicznie zerwał go z głowy i zaczął
otrzepywać o pień drzewa. Widać było, że jest wściekły ale gdy zauważył tylko przechodzących
akurat swoich podopiecznych, uśmiechnął się tylko i powiedział:
-Widzicie chłopcy! Jak to dobrze, że krowy nie latają!
Do obowiązkowego programu nauczania wprowadzono język ukraiński. Większość uczniów
doskonale go znała i na co dzień wokół siebie słyszała i używała również, nauka jednak
ukraińskiej literatury nie wszystkim się uśmiechała. Na pierwszej lekcji profesor zauważył
buntownicze spojrzenia. Zrozumiał o co chodzi i potrafił wybrnąć z kłopotu.
-Cóż ja z Wami mam zrobić Panowie? Jeśli uczyć się nie chcecie? Będę Wam opowiadał bajki i
różne historyjki.
I tak właśnie wygladały później te lekcje. Snuł chłopakom interesujące opowieśći a oni nawet to
bardzo polubili, chętnie uczestniczyli i naprawdę wiele z tego wynieśli.
Zimą na terenie szkoły organizowano lodowisko. To Felusiowi bardzo do gustu przypadało. Nie
można go było od łyżew oderwać. Jednego razu przeforsował się. Jeździł w szortach i bluzie,
złapało go więc dość poważne choróbsko. Troskliwie się nim zaopiekowano i dochodził do siebie
w swoim pokoju w internacie. Jednak leżenie w łóżku zaczynało juz mu doskwierać. Wokól tyle
się dzieje, chłopaki tam coś wyczyniają a on tu sam. Co można więc zrobić, żeby błyskawicznie
pomogło? Pomyślmy?
-No proste! Tran! Przecież dają nam pić dla zdrowia po kropelce, czasami łyżeczkę bo to taki
cudowny środek. Smakuje strasznie i przełknąć nawet kropelki się nie da nie zagryzając. Ale jeśli
tak wypić by tego dużo, najlepiej butelkę to uleczy natychmiast!
Tranu miał zawsze w zapasie. Mama jako lekarz o tym zawsze pamiętała. Zatkał więc nos,
przytknął butelkę do ust i rozpoczął kurację. Straszne to było ale czego nie zrobić dla
zdrowia...Pije, pije, pije, jeszcze choć jeden łyczek...Nagle stop! Torsje! Najbliżej do okna a więc
tamtędy! Zaniepokojeni koledzy i personel, przebywający akurat na podwórku, ze zdziwieniem
patrzą na to bombarowanie ale i szybko reagują! Po tej terapii Feluś poleżał jeszcze w łóżku
zdecydowanie dłużej niż planował.
Zresztą w internacie czas mijał wesoło. Jedną z rozrywek była gra w "salonowca" czyli
pospolicie nazywana w "dupaka". Polegało to na biciu po tyłku jednego z uczestników, tego
zadaniem było odgadnąć kto go uderzył. Jeśli nie zgadł wypinał się jeszcze raz aż do skutku. Jeśli
rozpoznał, to rozpoznany wypinał tyłek. Tu młodzież prześcigała się w pomysłach. Czasami po
dupie oberwać można było czymś zupełnie innym niz ręka, nawet bywało, że i stołkiem. A i tyłki
przeważnie po takiej zabawie czerwone były jak buraki.
Na stołówce też bywało wesoło i głośno a karmili doskonale. Jednego poranka podczas śniadania
jak zwykle opowiadano sobie kawały. Śmiechu co niemiara! Do śniadania zupa mleczna z takimi
kluskami, coś w rodzaju makaronu. Chłopaki zajadają jednocześnie śmiejąc sie głośno z każdego
usłyszanego dowcipu. Jeden z nich nagle aż zakrztusił się po czym nagle przez nos wystrzeliła
mu kluska z zupy i wylądowała w talerzu siedzącego na wprost kolegi. To dopiero było teraz do
śmiechu wszystkim! Takiego cuda jeszcze nikt nigdy nie widział. Opowieści o tym wspaniałym
strzale na stałe weszły do szkolnych historyjek i przekazywane były kolejnym młodym
rocznikom.
Inną znowu taką kultową historią było to co przydarzyło się jednemu z kolegów, a właściwie
raczej to, jak organizacyjnie i skutecznie poradził sobie z zaistniałym problemem koleżeński
kolektyw. Chłopak do tej pory mieszkał w majątku ziemskim otoczonym lasami. Miasta nie znał,
a co istotniejsze miejskiej kuchni. Wychowano go na zupełnie innej diecie. Grzybki, jagody
dziczyzna a tu takie wspaniałości kulinarne! Bardzo mu podeszły, najbardziej wszelkiego rodzaju
pierogi ze śmietaną i różnymi polewami czy sosami. Niestety żołądek potrzebował o wiele
dłuższej aklimatyzacji. Jednej nocy współlokatorów obudziły jęki a zaraz po tym zwrócili uwagę
na straszny fetor wydobywający się z łóżka kolegi. To jego system trawienny nie wytrzymał tak
nagłych zmian i ilości pochłoniętych smakołyków. Sam nieszczęśnik był unieruchomiony
bowiem każda próba nawet obrócenia się pociagała za sobą dalsze rozmazywanie wydzieliny...
-Zesrał się i to zdrowo, trzeba mu pomóc jakoś bo się ruszyć nie może, dalej cały się uszarga
gównem-stwierdzili przyjaciele i przystąpili do działania. Łóżka były na kółkach, powieźli go
więc do łazienki. Tam odkręcili wodę w kilku wiszących w rzędzie obok siebie umywalkach,
zimną i gorącą na przemian, i umiejętnie przerzucili kolegę pod zbawczy dla niego strumień.
Sytuacja została opanowana przy pomysłowości i zaangażowaniu właśnie całego kolektywu.
Większość uczniów była katolikami. Chociaż całkiem chętnie bywali i w świątyniach innych
wyznań, zwłaszcza w cerkwiach zarówno prawosławnych jak i unickich. Starym tamtejszym
zwyczajem wspólnie obchodziło się i szanowało święta wszystkich obrządków. Normalne był
więc świętowanie prawosławnego Bożego Narodzenia w styczniu i wigilii w katolickie święto
Trzech Króli. Nikogo nic nie dziwiło. Chłopaki często chodzili do cerkwi, najczęściej za
dziewczynami. Chociaż raz Felek o wystający gdzieś ze ściany gwóźdź rozerwał sobie kurtkę i
na jakiś czas trochę obraził się na prawosławnych. Ich liturgia trochę go męczyła, za długo trzeba
było stać na nogach. Sam świetnie wysportowany i młody i silny a nie dawał rady. Dziwiło go
jak starsi ludzie a zwłaszcza staruszki to wytrzymują. Za to o katolickim kościele prawosławni
mówili:
-Jak u Was organy zagrają to aż się tańczyć chce! To co to za modlitwa będzie?
Ogólnie żyło się w wielkiej zgodzie. Oczywiście pod kątem innych robiło się często śmieszne ale
nie złośliwe przytyki. Chłopaki kiedyś pytali Ukraińca czy to prawda, że pop ich leje za grzechy
nahajką? Bo podobno byli świadkiem takiego zdarzenia. Spowiadający się chłopak tak mocno
musiał zgrzeszyć, rozsierdził popa na tyle, że ten poderwał się, złapał za bat i jazda za nim po
całej cerkwi podtrzymując swą czarną szatę. A nieszczęśnik uciekał próbując uniknąć razów. Ale
katolikach też się mówiło. W biednych okolicznych wioskach naród żył dość ubogo a
przynajmniej nie przywykł kłaść pieniędzy na tacę. To zwyczaj zachowany z dawnych,
faktycznie bardzo złych czasów. Jako ofiara pojawiały się często płody rolne a najczęściej jajka.
To bardzo potrzebne ale gotówki też by się przydało no bo jakby na przykład wyremontować
kościół? Bez grosza? Ksiądz więc apelował z ambony do wiernych:
-Ludzie, parafianie drodzy! Dzwonnica się wali, dzwon pękł, wymieniać albo naprawić trzeba!
Cóż ja mam zrobić? Jajami mam dzwonić?
Chodziło mu o te niefortunne jajka z tacy i tak się nieszczęśliwie wyraził. Chłopaki oczywiście
podłapali to i zaraz dopowiedzieli jako anegdotę:
-Szkoda, że nie powiedział, że jak się dzwonnica wali to czy fujarą mam podpierać?
Kościół rzymskokatolicki nie był w niczym uprzywilejowany i nie miał żadnych oficjalnych
związków z państwem. A koalicje rządzące były przeważnie znacznie antyklerykalne.
Konstytucja marcowa definiowała jego rolę dając mu "czołowe miejsce wśród innych wyznań
religijnych cieszących się takimi samymi prawami". Szeroką autonomię nadał mu konkordat
podpisany z Watykanem w 1925 roku, z tym, że jednakowe prawa otrzymały właściwie obrządki
łaciński, unicki i ormiański czyli wszystkie podległe papieżowi. Nierozwiązane do końca były
problemy dotyczące prawa rodzinnego. I tak na przykład rozwód możliwy był na terenie
dawnego zaboru pruskiego i tylko tam. Czyli decydowały tu dawne, przedrozbiorowe umowy
państwo-kościół bo jak już wspomnieliśmy, Rzeczpospolita a Kościół były to dwie oficjalnie nie
związane instytucje.
Na terenie szkoły również znajdował się kościół. Normalna rzecz jeśli cały jej teren dawniej
należał do jezuitów. Czasami, zwłaszcza podczas jakichś uroczystości odbywały się i tu
nabożeństwa. Na co dzień ucznowie korzystali z innej parafii. Pierwszy z proboszczów jakiego
Feluś miał okazję tu poznać, znany był z dość, jakby to powiedzieć, nie całkiem jego stanowi
duchowemu odpowiedniego trybu życia. Lubił zabalować, dobrze zjeść i wypić. Za
dziewczynami też się oglądał. Chłopcy sami widzieli jak spodziewając się jakiejś, może w
całkiem niewinnym celu, kropił sień i okolice perfumami, przystrajał kwiatami i sprowadzał na
plebanię drogie delikatesy. W końcu dotarło to gdzie trzeba. Pojawił się biskup i wysłał
proboszcza do klasztoru na dożywotnią pokutę. Podobno przywdział tam pokutną szatę i żył
tylko o wodzie i skromnym jadle. Na jego miejsce przybył prawdziwy duszpasterz, taki z
powołania. Od razu polubił parafian z wzajemnośćią a chyba najbardziej wesołych chłopaków z
liceum. Wielu z nich a Felek z Michałem bardzo często, pomagało w różnych pracach na plebani.
Tych dwóch zresztą też często wysyłał dla załatwienia ważnych spraw w mieście. Zgadzali się
chętnie bo dawał na koszty a dokładniej na dorożkę. Oni jednak chodzili piechotą a
zaoszczędzone pieniądze było zawsze na co wydać w żydowskim sklepiku. Ostatnio odkryli
wspaniałe kabanosy. Suche, aromatyczne a jak się je łamało to aż trzeszczały.
Inaczej niż kościół instytucja wojska była ściśle powiązana z państwem a jego rola dalece
wykraczała poza sprawy typowo militarne. Armia cieszyła się ogromnym prestiżem, była
ponadklasowa, łączyła naród i społeczność. W Krzemieńcu a dokładniej w pobliskiej
Białokrynicy, oddalonej od centrum miasta o jakieś 5 kilometrów, stacjonował 12 Pułk Ułanów
Podolskich. Jego parady uświetniały wszystkie święta państwowe i religijne a chłopcy patrzyli z
zachwytem na wspaniale prezentujących się w siodłach kawalerzystów. Zwłasza Feluś jako
miłośnik koni. Pięknie wyglądali w tych rogatywkach z amarantowymi otokami.
Wspominać chyba nie trzeba, że żołnierze garnizonu i oficerowie często gościli w miasteczku,
brali czynny udział w jego życiu politycznym i kulturalnym a także w rozrywkowo knajpianym.
Część ich żołdu była stałą, solidną częścią dochodów miejscowych lokali i sklepów. Tekst
żurawiejki o tej jednostce brzmiał nastepująco:
"Pułk dwunasty rusza w pole
po majątki na Podole".
Tradycjami i rodowodem sięgano do czasów Księstwa Warszawskiego i Powstania
Listopadowego. Wtedy to powstawały jednostki, które przyjęły nazwę 12 Pułku. Podczas Wojny
Światowej z części 1 Pułku Kirasjerów Gwardii Rosyjskiej wyłoniono oddział jazdy, który stał
się zalążkiem obecnej formacji. Po wielu perypetiach organizacyjnych, rozformowywaniach,
przeformowywaniach wziął udział w walkach o Lwów w 1918 roku i czynnie uczestniczył w
zmaganiach z Ukraińcami w Małopolsce Wschodniej w roku 1919. 25 pażdziernika 1919 roku
pułk otrzymał oficjalną nazwę 12 Pułku Ułanów Podolskich. Brał też udział w zajmowaniu
Pomorza i zaślubinach Polski z morzem. W wojnie z bolszewikami również brał czynny udział.
Uczestniczył też w słynnej bitwie kawaleryjskiej z Konarmią Budionnego pod Komarowem. Tam
przez jakiś czas dowodzony był przez rotmistrza Tadeusza Komorowskiego ( Bora). W 1923
roku, 2 lutego Marszałek Józef Piłsudski wręczył uroczyście nowy sztandar. Pułk
przyporządkowany był oficjalnie najpierw do VI Brygady Jazdy, następnie do II Brygady Jazdy,
która w 1924 roku przemianowana została na 2 Samodzielną Brygadę Kawalerii. Dowództwo
nad nią objął w 1926 roku pułkownik dyplomowany Władysław Anders.
Oficerów widywano też często w miejscowym kasynie a raczej salonie gier hazardowych bo
kasyno dla tego akurat przybytku to nazwa zbyt szumna. Lokal mieścił się przy jednej z
głównych ulic, w dwukondygnacyjnym bydynku, którego parter zajmowała piekarnia. Na piętrze
zaś grano na pieniądze, przeważnie w karty. Feluś z kolegami, najczęściej jednak z Michałem,
też tu oczywiście zaglądali.
Byli pod wielkim wrażeniem książki Fiodora Dostojewskiego "Gracz". Tych emocji próbowali
na własnej skórze. Najlepiej, najchętniej i najczęściej grywali w "21" czyli "Oczko". Rezultaty
były różne, nie zawsze przegrywali bo i też za bardzo nie mieli co. Chociaż jednego razu...To
wydarzenie też przeszło do lokalnej historii.
Feluś tylko obserwował tym razem. Do gry siadł Michał. Przy stoliku jego partnerami byli sami
miejscowi handlarze żydowscy, którzy tu całkiem niedaleko prowadzili swe interesy. Jak to w
grze. Wciąga i emocje rosną. Wraz z nimi stawki. Michałowi szło całkiem dobrze ale karta jak to
karta...co jakiś czas się odwraca. Przegrywał, wygrywał, ich gra wzbudzała coraz większe
zainteresowanie ze względu na dość już wysokie stawki. Ponieważ rezultat był jeszcze cały czas
nierozegrany w "banku" zebrała się już całkiem przyzwoita suma. Wszyscy łakomie spoglądali
na kupkę banknotów. Wokół stolika zebrał się tłumek publiczności, większość z brodami i w
chałatach ale na sali byli i pracownicy znajdującej się poniżej piekarni, chyba w przerwie. W
tłumie ciemnych chałatów wyróżniał się Felek swoim granatowym mundurkiem i piekarz białym
kitlem, wielką czapką na głowie i zatkniętym za pasem nożem kuchennym. A publicznośc cały
czas ekscytowała się tym co dzieje się przy stoliku nerwowo reagując. Tylko prawdziwy gracz
jest w stanie zrozumieć te emocje. Banknoty leżą i leżą, coś tam do nich się dokłada ale
właściwie jeszcze niczyje. W końcu pora Michała. Jest "bankierem", gra więc po "banku". Jeśli
teraz podejdzie mu karta wyższa niż u przeciwnika i jeśli oczywiście suma nie przekroczy 21
punktów, wygra wszystko. Emocje rosną, tłum zamilkł...Przeciwnik ma już w ręku kilka kart,
zapewne niskie figury bo dobiera jeszcze...Wykładamy karty...U Żyda 17, u Michała 19. "Bank"
jego. Nagle tłum rzuca się do stołu i wiele rąk wyciąga się po pieniądze. Przecież taki gówniarz
nie może zgarnąć takiej wygranej! Chłopcy też w szoku, nie wiedzą co robić, z takimi żartów nie
ma jeśli chodzi o pieniadze. Nagle brzdęk i posrodku stołu ląduje wbity olbrzymi, ostry nóż. To
piekarz zainterweniował. Wyciągnięte łapska cofają się przezornie. Piekarz ściąga swą wielką
czapę, zgarnia do niej ze stołu banknoty, wyciaga nóż a za jego plecami już wyrośli koledzy z
pracy, widać więc białe ubrania przeciwko ciemnym chałatom.
-Chłopcy wychodzimy, wygraliście!- Zakomenderował i opuścili lokal bez przeszkód. Z
wygranej chłopakom niewiele zostało, ci co przyszli im z odsieczą solidnie sobie za to policzyli.
Ojciec jednego z kolegów szkolnych miał ciekawą pracę. Ciekawą i zarazem bardzo dochodową.
Był Rządcą w jednym z wielkim majątków na Polesiu, należącego do jednego z milionerów,
będącego częścią jego latyfundiów. Kolega kiedyś pochwalił się, że w gabinecie jego ojca stoi
skrzynia pełna pieniędzy więc gdyby co...to można na niego liczyć w potrzebie. Wymyślili więc
wycieczkę za miasto. Ale taką prawdziwą, z muzyką, zabawą i końmi. Należał to wszystko
zorganizować, wynając konie, woźniców, muzykę...Na tym wszystkim znał się dobrze. Na
koniach i na muzyce też bo grywał przecież w szkolnej orkiestrze. Radził sobie z każdym
instrumentem ale wyspecjalizował się w trąbce. Grywał nawet solo kiedyś na urodzinach
dyrektora za co ten odpalił parę groszy. Największym jego występem publicznym był ten, gdy
zagrali kilka kawałków kiedy szkołę odwiedził Marszałek Piłsudski. Wracając do wycieczki
Felek podjął się zorganizowania tego co mu zlecono a kolega miał dostarczyć fundusze.
Faktycznie następnego dnia przyniósł 100 złotych. Dla porównania warto wiedzieć, że na
przykład niewykwalifikowany robotnik, pracujący dajmy na to przy łopacie, za dzień pracy
pobierał złotówkę. A pokojówce czy służącej za miesiąc pracy, dając też dach nad głową i wikt,
płaciło się 20 złotych miesięcznie. Oczywiście te stawki mogły być różne gdyż taryfikatora i
żadnych reguł w tej kwestii nie było ale i takie kwoty często wchodziły w grę. Felek wszystko
miał już obgadane, zostawała nawet jakaś przyzwoita reszta za fatygę. Pech chciał, że spotkali się
z Michałem i skręcili do kasyna. Tym razem fortuna nie była łaskawa. Za to co zostało kupili
trochę łakoci w żydowskim sklepiku na poprawę nastrojów. Tylko co teraz? Co powiedzieć
koledze inwestorowi? Felek spóbował go przekonać:
-Tak wiesz, z forsą trochę nie tak, nie starczyło i miałem nieplanowane wydatki...jak Ci to
wyjaśnić, mmm?
-A dobra, nie sprawy, ja jutro jesze stówę przyniosię...ojca nie ma a ja wiem gdzie leży kluczyk
od skrzynki. Tam byś i kilka takich banknotów wyjął i nikt by nie zauważył.-Felusiowi kamień
spadł z serca. Tym razem załatwił wszystko a piknik udał się wspaniale.
Z tym kolegą równiez bardzo się lubili. Bywało, że zapraszał ich do majątku, którym zarządzał
jego ojciec i spędzali tam wolne dni. Był to wspaniały czas dla Felusia. Tam było wszystko co
tak kochał. Wspaniała przyroda, psy i konie. Spędzał wiele czasu w siodle, bawił się z psami,
pogłębiał swoją wiedzę z agronomii i nauczył się świetnie strzelać i brać udział w polowaniach.
Mogli też do woli pławić się w luksusie. Jak każdego chłopaka jakoś pociągała go broń palna. Tu
miał okazję nauczyć się tego wszystkiego. Dobrze mu szło. Wkrótce odnosił pierwsze
myśliwskie sukcesy. Jak to na Polesiu polowało się najczęściej na ptactwo wodne, którego na
takich terenach były ogromne ilości. Wypływali na łódkach. Strzelali ile dusza zapragnie.
Strzelając pierwszy raz z łódki Feluś mało nie wyladował w wodzie. Siła odrzutu była tak duża,
że aż o mało nie doszło wywrotki kiedy próbował utrzymać równowagę. Szybko i tę umiejętność
opanował. Specjalnie do tego szkolone psy rzucały sie do wody, wyławiały i przynosiły
ustrzeloną kaczkę. Bywało, że zdrowo musiały się napracować. Psy były dwa, Bekas i Karo. Nie
należy chyba dodawać, że oba było bardzo z Felkiem zaprzyjaźnione.
Kawały też się robiło, jak to młodzież. Jednego dnia po dość udanym polowaniu, chłopcy
postanowili zażartować. Wracając do domu upolowane kaczki powiązali za nogi jak marchewkę
w pęczki i ukryli przyczepiając za plecami do pasów. Przy tym robili miny bardzo
niezadowolone. Witająca ich mama kolegi popatrzyła na twarze, nie zauważyła żadnych efektów
dzisiejszej wyprawy i krótko podsumowała trochę się z chłopaków podśmiechując:
-Oj chłopcy, co z Was za mysliwi! Straszne fujary jakieś!
Ci pierwsze kroki skierowali do kuchni i poprosili kucharki o przygotowanie dziś pieczonych
kaczek na obiad. Oczywiście wywiązały się znakomicie. Pani Rządcowa zdziwiona wielce, gdy
zobaczyła te wspaniałości i taką dużą ich ilość pytała:
-A skąd to u Janiny dzisiaj to wszystko?
-Panicze przynieśli proszę Pani...
Feluś też polubił i inny sport, piłkę nożną. Zaczął grać w szkolnej drużynie. Tu dopiero można
było pozbyć się nadmiernej energii! Najbardziej lubił te buty i piłkę. Piłki były wtenczas takie
wiązane. to znaczy pompowało się taką do oporu a potem zasznurowywało mocno rzemieniami.
Aż dzwoniła taka kiedy się ją odbijało o murawę. Najczęstszym przeciwnikiem w rozgrywkach
była tutejsza drużyna mniejszosci żydowskiej. Makabia Krzemieniec. Wszystkie zresztą ich
drużyny sportowe nosiły tę nazwę. Makabia Krzemieniec, Makabia Wiśniowiec, Makabia
Stanisławów, same makabie. A na meczu jak być powinno czyli głośny i szczerze mobilizujący
doping kibiców!
Młoda polska złotówka była walutą już na tyle silną i poważną iż pojawiły się przypadki jej
fałszowania. I to nie tylko banknotów ale i monet. W monetach specjalizowano się podobno za
sowiecką granicą a trafiały na teren Rzeczypospolitej poprzez, jeszcze wtedy, regularnie
kursujacych tam przemytników, świetnie zorganizowanych w grupy przestępcze, powiązane
ściśle z półświatkiem, nie tylko zresztą lokalnym. Michałowi i Felkowi też się kiedyś taka trafiła.
Była to jakaś moneta obciągnięta blaszką imitujacą polską mennicę. Problem był taki, że blaszka
w jednym miejscu zaczynała się odginać. Kłopot pojawił się kiedy próbowali zapłacić nią za kurs
dorożką. Żydowski dorożkarz wziął monetę w rękę i natychmiast zareagował:
-Ona jest fałszywa!
-A skad Pan wie?
-No ja nie wiem ale mnie ukłuła, znaczy fałszywa jest! Proszę mi zapłacić normalną!
-Ale my nie mamy więcej innych pieniędzy...
-A co mnie to obchodzi, jeśli nie tak jedziemy na policję....- i zaciął kobyłę ruszając pomału.
Michał zeskoczył z dorożki a Felek nie. Myślał sobie " a co mi tam?". Zawsze to jakaś rozrywka.
Żyd podjechał pod komisariat.
-No wchodzimy? Chodźmy!- Felek zaproponował...Ale dorożkarzowi nie bardzo się to
uśmiechało. Przesłuchania, pytania a pieniędzy i tak najprawdopodobniej za kurs nie odzyska.
-No niech Pan się zlituje...może dogadamy się...-i zawrócił konia. Biedny człowiek, sam nie
wiedział co ma do końca robić. Zrobił z Felkiem jeszcze jeden kurs i w końcu wrócił tam gdzie
chłopaków zabrał. Był to placyk, który miejscowi nazywali "czarnym rynkiem". Tam wśród
tłumu żydowskich handlarzy załatwic można było podobno wszystko. A ci całymi dniami
załatwiali tu swoje dziwne "interesa". Zauważyli dziwne zachowanie współziomka i jego
jeżdżenie z chłopakiem w mundurku tam i nazad.
-Jozik! A co ty tego Pana tak wozisz i wozisz? Ty pieniędzy już dużo dzisiaj zarobił!
-A odczepcie się ode mnie wy głupki...-dorożkarz był zły jak cholera, dał upust temu dyskutując i
kłócąc się z innymi...Felek wykorzystał sytuację i oddalił się ale bardzo grzecznie. Oczywiście
pożegnał się kulturalnie. Michał gdzieś musi być w okolicy, nie zostawiłby przyjaciela tak
samego w kłopotach. Ale wiadomo było, że tu raczej woli się na dłużej nie pokazywać bo i tutaj
zdążył już kiedyś nawywijać. No w zasadzie nic takiego strasznego nie zrobił i nikt by go nie
rozpoznał raczej ale obaw trochę miał. Kiedyś tylko też wysiadając z dorożki spowodował tu
niemałe zamieszanie. Jak zwykle tłum starozakonnych zajęty był swoimi sprawami. Stali,
targowali się głośno, o czymś zawzięcie dyskutowali. Jeden z nich w ręku trzymał pęk
banknotów. Michał nie wytrzymał, coś go poniosło i uderzył niby przypadkowo w nadgarstek
tego właśnie handlarza. Pieniądze wypadły mu z ręki, a że akurat dzień był dosyć wietrzny, tak i
zaczęły fruwać po całym placu. Tłum zostawił wszystkie swoje sprawy i rozpoczął łapanie i
pogoń za banknotami. Jaki to był dla chłopaków śmieszny widok! Jeden wielki szum chałatów.
Monety należy jednak jakoś się pozbyć. W jeszcze jednym sklepie grzecznie odmówiono jej
przyjęcia. Co więc robić? Należało to wykonać tak aby sprzedawca nie brał monety do ręki.
Spróbujemy jeszcze tutaj. Michał rozeznał sytuację i stwierdził, że tu jest szansa. Poprosił
kabanosów na kwotę, która stanowiła wartość monety. Szuflada od kasy była otwarta. Pokazał
więc monetę sprzedawczyni, niby, że chce odebrać od niej paczkę z zakupami a oboje mają
trochę zajęte teraz ręce, cisnął więc zamaszyście pieniądzem prosto w otwartą kasę, wziął
kabanosy, podziękował ładnie i szybko się oddalił.
Władze szkoły urządziły kiedyś wycieczkę krajoznawczą dla uczniów. Zorganizowano pociąg, w
którym nasi podróżni mieszkali podczas objazdu całej Rzeczypospolitej a postoje i zwiedzanie
odbywały się w interesujących miejscach. Poprzez Lwów, Kraków do Zakopanego i na Górny
Śląsk a raczej jego polską część. Później przez Poznań do Gdyni. To przecież nowe, piękne i
tylko polskie miasto i port. Nasze okno na świat. Powrót przez Warszawę i Lublin. W Warszawie
oprócz tego co wszędzie robili po drodze, czyli zwiedzania miast, muzeów i wszystkiego innego
co zobaczyć warto, zaplanowano jeszcze i inną atrakcję. Młodzież szkolną miał przyjąć
Marszałek Piłsudski w Belwederze. Chłopaki odstawili się jak na bal i poprowadzono ich na
salony. Marszałka jednak nie było. Jak to bywa często z tak ważnymi personami. Potrzebny był
pilnie akurat gdzie indziej. Cóż było robić? Za to zajęto się młodzieżą serdecznie chcąc im jakoś
tę niepowetowaną stratę wynagrodzić. Oglądali wszystko dokładnie i prawie wszystko co chcieli,
był i poczęstunek. Feluś miał inny problem. Pęcherz zaczął dawać mocno się we znaki.
Przybytku nie było nigdzie widać a jakoś wstydził się zapytać w tak wspaniałym miejscu o rzecz
tak banalną. Co robić? Zawsze jest jakieś wyjście a on szczególnie zawsze da sobie radę.
Atmosfera trochę się rozluźniła, towarzystwo trochę rozlazło. Felek też się trochę oddalił i
znalazł w końcu w ustronnym miejscu klomb z kwiatami i jakimiś roślinkami. Wokół nikogo.
Trzeba więc działać. Sprawę rozwiązał właśnie w tym klombie. W tej chwili stał się zapewne już
postacią historyczną bo niewielu raczej może się takim czymś w takim miejscu pochwalić.
Zajęcia i szkolenia w ramach Przysposobienia Wojskowego obejmowały już chłopaków
uczęszczających do męskich liceów. Nie tylko zresztą ich. Były to formacje, które w razie
konfliktu miały wspierać militarnie i nie tylko regularne oddziały obrony kraju. Formowano
nawet z nich pełne jednostki bojowe jak na przykład szwadrony jazdy słynnych ,,Krakusów".
Oprócz tego w sprawności bojowej, ku chwale ojczyzny, doskonaleni byli harcerze i ochotnicy.
Dla dziewcząt i kobiet taką instytucją było Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Członkinie zwane
" pewukaczkami" szkolono w tak zwanej służbie pomocniczej, również umundurowano a
nowością u nich wtedy był berecik z orzełkiem.
Felek również na takie szkolenie trafił. Umundurowano ich i odpowiednio wyposażono. Potem
odjechali specjalnym pociągiem do jednej z kresowych mieścin. Tam mieli zdobyć wiedzę
zarówno teoretyczną jak i też trochę sobie postrzelać. Kiedy już dojechali na miejsce, wysypali
się na jedyną ulicę w miasteczku, i głośno się przekrzykując bezładną kupą ruszyli do miejsca
swego przydziału. Po drodze jakiś mocno zdziwiony takim niefrasobliwym i niespotykanym
zachowaniem ludzi w mundurach major, zatrzymał się, podniósł rękę:
-Stać! Co to za wojsko?! Tak się zachowuje?!
-PW- odkrzyknęli...
-Aaaa-machnął ręką i poszedł dalej.
Zajęcia jak to w wojsku. Teoria, musztra, strzelanie i to ostre. Zakończyły się naprawdę niezłą
strzelaniną bo przy udziale artylerii. Na koniec chłopcy, teraz już prawdziwym wojskowym
krokiem uformowani w czwórki jak prawdziwi żołnierze, przemaszerowali przez miasteczko.
Mieszkańcy, którzy tu akurat w większości byli wyznania mojżeszowego, pozatrzaskiwali
okiennice i nigdzie nie widać było żywego ducha. Mieszkając w takim miejscu i w takich
czasach nie byli pewni co się dzieje bo wojsko takie atrakcje urządziło w pobliżu po raz
pierwszy. Może to jakaś wojna znowu się zaczęła? I kto wie co to za wojsko idzie i po co? Z tego
nigdy nic dobrego nie wynika!
VI.
Po ukończeniu Liceum Krzemienieckiego Feluś otrzymał przyzwoitą posadę. Specjalizował się w
ekonomii i prawie krajowym więc nowa jego praca związana była z finansami. Można
powiedzieć taki trochę księgowy. Pensji otrzymał prawie 130 złotych, stał się więc całkowicie
samowystarczalny. Wiedzę cały czas uzupełniał na kursach ( w tamtym tego słowa znaczeniu) w
związku z czym wyruszał często do Stanisławowa, czasami i do Lwowa. Trochę praktykował,
przyuczał się co było mu potrzebne na kursy, w sądzie ale tylko na wydziale, który dzisiaj
nazywałby się cywilnym. Tam przysłuchiwał się naprawdę ciekawym przypadkom konfliktów
międzyludzkich. O cóż to ludzie potrafili się sądzić...Sędziowie, ławnicy i wogóle wszyscy
uczestnicy takich rozpraw czasami naprawdę bardzo musieli się starać aby zachować pełnię
powagi jak na tak szacowny urząd przystało.
Kiedyś stary Żyd odpowiadał za łapanie gołębi i ich zjadanie. Zadanie miał o tyle ułatwione, że
mieszkał na poddaszu i przez okno sięgał na dach gdzie ptaki często przesiadywały. Przyuważył
go ktoś kiedyś i sprawa trafiła tutaj. Przyznał się do winy, ale jeszcze na koniec sędzia zapytał
dlaczego właściwie to robił? Czy mu aż tak takie dzikie ptaki smakowały?
-Oj tak smakowały Wysoki Sądzie- i tu mlaskając gładził się po brzuchu,
-Pyszne były takie.
Okradziony handlarz, również żydowskiej narodowości, dochodził swoich straconych pieniędzy
u człowieka, którego uznał za winnego ich zagarnięcia. Mając do załatwienia interesa w terenie
wynajął furmana i wóz, ukraińskiego chłopa z pobliskiej wioski, z którym objeżdżali okolicę.
Pech chciał, iż nie zdążyli ze wszystkim do końca jak planowali i przyszło im nocować w lesie.
Żyd na szyi miał woreczek z pieniędzmi, bał się jednak, że nocą Ukrainiec mu je ukradnie.
Postanowił nie spać ale zmęczenie brało górę. Twardy był, no niestety nie mógł wytrzymać.
Marzył by choć na chwilkę się zdrzemnąć! W końcu zauważył, że chłop usnął. No teraz tylko
ukryć gdzieś pieniądze i on też mógł odpocząć. Tylko gdzie je ukryć? Starym, znanym sobie
sposobem, to zrobi. Wyszukał młode, wysokie ale giętkie jeszcze drzewko. Jeszcze raz upewnił
się czy furman śpi i nie podgląda. Przyciągnął gibki pień do siebie, na czubek uwiązał swój
drogocenny woreczek i puścił jak sprężynę a zawiniątko dyndało wysoko na czubku niewidoczne
dla wtajemniczonych. Miało swoją wagę więc nic mu nie groziło, żadne nieplanowane
odfrunięcie. Teraz spokojnie można pospać. Bladym świtem dyskretnie udał się pod swoje
drzewko. Chłop spał jeszcze twardo. Zerknął do góry, woreczek wisi, wygląda, że wszystko w
porządku, i objętość i waga. Ściągnął, zagląda do środka a tu normalne...śmierdzące gówno. O
nie! Chyba chłop go przyuważył, okradł a dla uzupełnienia wagi i z czystej złośliwości dośrodka
się sfajdał. Furman przed sądem absolutnie do niczego się nie przyznawał. Przemianę gotówki w
gówno tłumaczył karą boską na niewiernego i złego Żyda.
Trochę podobna była skarga leśnika na zachowanie pewnych młodocianych wieśniaków w lesie.
Otóż ci po załatwieniu potrzeb fizjologicznych używać mieli w celach higienicznych, czyli do
podtarcia, młodych brzózek. Mieli oni przykładać młody pniaczek do tyłka i puszczać go właśnie
w taki sposób jak sprężynę, przy okazji dokonując tej higienicznej właśnie czynności. Oskarżeni
przycisnięci przyznali się do winy a sądzia skomentował:
-Dobrze, że nie próbowali tego z drzewami iglastymi.
Feluś postanowił odwiedzić ojca. Legalnie nie było to za bardzo możliwe. Ale przecież znał
wszystkich i wszyscy jego. Mało tego, wszyscy go bardzo lubili i szanowali. Dotarł więc gdzie i
do kogo trzeba. Przecież to pogranicze, Kresy a chłopcy "pracujący pod znakiem Wielkiej
Niedźwiedzicy" cały czas tu działali.
"Granica wykarmi, granica napoi,
granica pocieszy, granica wystroi".
Tak naprawdę, to całe pograniczne kontrolowane było przez odpowiednie służby zarówno
polskie i sowieckie. W każdej mieścinie był ktoś kto pracował dla służb wywiadowczych czyli
agenci obu stron a często i w jakiś jeszcze sposób powiązani jeszcze z innymi. Przykładem
Ukraińcy, od dawna współpracujący z wywiadem niemieckim, ci z organizacji konspiracyjnych i
niepodległościowych oczywiście. Polski wywiad często wypuszczał z kraju bez nijakich
przeszkód niebezpiecznych działaczy komunistycznych. Była to bardzo wygodna forma pozbycia
się ich bowiem był to już czas wielkich czystek stalinowskich. Los takich "uciekinierów" był z
góry przesądzony, nigdy już nie wracali.
Krótko mówiąc granica była do pokonania dla chcącego. Tak i forsował ją Feluś. Zabierał
oczywiście ze sobą towar bo po pierwsze, u Sowietów wszystko było potrzebne więc wszystko
było dochodowym towarem, a po drugie jeśli łapali bez towaru dawali od razu wyrok za
szpiegowstwo. A to było coś najgorszego, największe przestępstwo to takie przeciwko ludowej
władzy a szpiegowstwo na rzecz imperialistów pod takowe podpadało.
Ojciec wtedy był już starym człowiekiem. Takim go zapamiętał. Spokojnym, opanowanym,
postawnym jeszcze mężczyzną z długą siwą brodą i takimi włosami. Rozmawiali jak to ojciec
synem, prezenty chętnie wszystkie przyjął. Siostra wyszła za mąż za sowieckiego oficera, który
tu kiedys stacjonował. Teraz wyjechali na Ural bo go tam przenieśli. Na pytanie pełne oburzenia
dlaczego to zrobiła, spokojnie odpowiedział:
-A za kogo miała wyjść? Za kołchoźnika? Ty nie wiesz dziecko jak tu jest.- I Felek zrozumiał.
Rzeczywiście było strasznie ciężko po tamtej stronie. Słyszało się o tym ale nie do końca można
to było sobie wyobrazić. Bo i jak? Jeśli już jakiś obywatel sowiecki miał możliwość chociaż
połowić ryby w granicznej rzece lub tylko pojawiał się w polu widzenia kogoś z drugiej strony
granicy, obowiązkowo musiał występować w "odświętnym" ubraniu. Od butów po czapkę. Było
to powodem drwin mieszkających tych na terenie Rzeczypospolitej ale nikt nie rozumiał sytuacji
tam za rzeką.
Felek powtórzył ojcu rymowankę dziecięcą jaką usłyszał:
"Stalin, Stalin daj nam mydła
bo już wszy dostały skrzydła"
i śmiał się, że jak to dzieciaki przekrecały ją na
"Stalin, Stalin daj nam skrzydła
bo już wszy dostały mydła".
Rodzic znowu, jak to on, bardzo spokojnie objaśnił coś niezrozumiałego:
-Ty nie zdajesz sobie sprawy co za to grozi. A inna rzecz, że jak wiesz, mydła naprawdę tu nie
ma a są wszy. A to słyszałeś? Delegacja przyjechała do Stalina i żeby mu dobitnie pokazać jaka
jest bieda jedli siano pod jego oknem. Ten się wychylił i mówi im " siano na zimę zostawcie,
teraz trawę jedzcie".
Było tam zupełnie inaczej. Chociaż to jeden rejon, rodziny często rozdzielone granicą jak i w
jego przypadku było, to on sam już nazywał tutejszych Moskalami. A sowietyzacja robiła tu
swoje. Jak w całym Związku Radzieckim Stalinowi udawało się stworzyć nowy typ człowieka.
Nawet w karty nie było z kim pograć. To znaczy chętni byli, rozrywka bardzo popularna jak
wszędzie. Tylko kartami grali już strasznie sfatygowanymi. Felek ciągle przegrywał. W końcu
rozgryzł Moskala. Karty były znaczone woskiem Walet to dwa punkty więc dwie kropki, dama
trzy i tak dalej. Do aż tak prymitywnego szulerstwa nie był przyzwyczajony.
Oprócz pracy i nauki Feluś robił to co lubił czyli przyroda i sport w każdym wydaniu. A w wolne
dni można było pobawić się na festynach czy na tańcach. Festyny to ciekawe tylko o tyle, że na
świeżym powietrzu. Muzyczka przygrywała, byli tacy co przy tym tańczyli, jadło się smakołyki,
popijało czymś mocniejszym. Panny lubił zabierać tam wtedy na łódkę. Ale później przestał, to
też mogło być niebezpieczne. Wiosłowałeś siedząc tyłem a woda krystalicznie czysta nie była w
tych sadzawkach a wręcz odwrotnie. I pełno jakichś starych powbijanych w dno słupów. Jednego
razu przyrżnął w taki. Jak chlupnęło do środka tym bagnem! Na nowiutką jasną, elegancką i
drogą sukienkę współpasażerki. Zdaje się, że się popłakała. A miało być tak romantycznie, jak w
Wenecji.
Za to potańcówki udawały się zawsze! Tańce, hulanki, swawole jak u poety. Kapela grała
kawałki w stylu "Wesele Mańki Pryszcz" a na parkiecie wywijali wszyscy bez względu na
narodowość, pochodzenie, biedni czy bogaci. Przy stolikach wódeczka i zakąska, bo nie
wszystkim tylko zabawa w formie tańca była w głowie. Od jakiegoś czasu ściany podpierało
dwóch takich i do tego pilnie obserwowali dziewczyny. W głowach coś im siedzieć musiało,
jakiś plan. Wystrojeni w marynarki, kaszkiety i apaszki jak najlepsze lwowskie batiary. W końcu
Michał przechodząc do bufetu, bo alkoholu brakować zaczynało, nie wytrzymał i zapytał:
-Chłopcy a wy czego nie tańczycie?
-Ne, my ne tancjory-odpowiedział z powagą jeden z nich po ukraińsku.
-My jebaki.-szybko objaśnił drugi. Cel ich przybycia na zabawę i powód dziwnego zachowania
to jest obcinania dziewuch, stał się dla Michała jasny i całkowicie zrozumiały.
Do Lwowa też lubił jeździć. To już była znaczna metropolia. Wspaniałe, pięknie rozwinięte
miasto. Z alejami, parkami, pełne zachwycającej architektury i zabytków. Uczelnie wyższe
kształciły masy studentów. Być Lwowiakiem to coś znaczyło. I za takich wielu się chętnie
podawało. Wychodziło jakoś tak, że co szósty obywatel naszego kraju twierdził, że pochodzi z
tego wspaniałego grodu. Dopiero po wnikliwszej analizie faktów przeważnie wychodziło, że tak
naprawdę to miejscem jego urodzenia i zamieszkania jest jakaś dziura gdzieś pod Tarnopolem
czy wręcz w drugą stronę, powiedzmy pod Sanokiem. Oczywiście byli i tacy co irocznie i
szyderczo się o Lwowie wyrażali. Feluś z kolegami doszli kiedyś do przekonania, że to tylko
Krakusy. Powodował to kompleks wywołany przez upadek znaczenia ich miasta w Galicji. Bo to
przeciez Lwów został stolicą a nie Kraków. To lwowskie uczelnie wspaniale się rozwijały.
Miasto się rozbudowywało. Szybciej niż w Krakowie jeździć zaczęły tu tramwaje, pojawiła się
energia elektryczna, gaz, wodociągi i kanalizacja...Albo dworzec! Ten lwowski to chyba trzeci w
Europie, po Paryżu czy Londynie czy jakoś tak. A dworzec w Krakowie? Toż to jak wiejski
budyneczek. I jeszcze wiele, wiele, wiele spraw decydowało o przewadze Lwowa nad
Krakowem. Nikt tego oczywiście nie podnosił i nie zauważał oprócz tych złośliwych i
zakompleksionych. Ale co tam. Jak w batiarskiej przyśpiewce: "a kto Lwowa nie szanui naj nas
w dupę pocałui". Chociaż batiary kochający bardzo swoje miasto też potrafili się sprawnie
odcinać mówiąc tamtym na przykład, że "w Krakowie to nawet jeszcze psy pitolami wody piją"...
Prawdą jest, że jak w każdym wielkim mieście istniał tu i półświatek, którego symbolem był
lwowski batiar. Nie tylko zresztą. "Mieściła" się tu stara, dobra szkoła kasiarzy czyli speców od
obrabiania banków i poważniejszych przestępstw. Ostrzegano więc Felka zawsze przed
przyjazdem tutaj:
-Pamiętaj, że we Lwowie to tylko kurwa i złodziej! Uważaj na ulicach!-On jednak taki klimat
bardzo lubił a i dać sobie zawsze radę też potrafił. W każdej sytuacji. Problemy umiał rozwiązać
dyplomatycznie ale i w mordę dać jeśli trzeba. Będąc tu w celach służbowych i edukacyjnych
ocierał się więc zarówno o wielki świat, ludzi bogatych, wykształconych, kulturalnych jak i
chętnie zaglądał do miejsc odwiedzanych przez batiarkę.
Wysiadając z pociągu, w oczy już na peronach, potrafiły rzucać się dziewczyny uprawiające
najstarszy zawód świata. Szukały i tu frajera a ten wcale aż tak często się nie trafiał. Nudę więc
zabijały jakoś. Raz dorwały starego Żyda w chałacie, zabrały mu kapelusz i rzucały go do siebe
jak piłkę. Ten biedny skakał za nim prosząco pokrzykując:
-Aj, aj, aj, Panie! Oddajcie!
Potem wychodziło się przez eleganckie wnętrza dworcowe, wyłożone pięknymi kamieniami i
ozdobione sztukateriami, na ruchliwą ulicę. Chociaż budynek cofnięty był od jednej z głównych
arterii miasta, ulicy Gródeckiej, to jednak ruch powodowały kursujące tu dorożki, automobile i
grupki ludzi. Ci ostatni oferujący również wszelką pomoc przybyłym do Lwowa.
Wystarczył teraz wskoczyc w dorożkę lub pójść pieszo do Gródeckiej i w lewo do samego
ścisłego centrum. To wcale nie tak daleko. Może 20 minut marszu, może nawet mniej i już
byliśmy przy budynku Teatru Wielkiego na Wałach Hetmańskich. A to już, wraz z położonym
tuż obok właściwie Rynkiem, serce grodu. Po drodze mijało się kościół świętej Elżbiety
znajdujący się bardzo blisko dworca, położoną na wzniesieniu cerkiew świętego Jura i siedzibę
głowy ukraińskiego kościoła oraz kilka innych ciekawych miejsc jak na przykład Brygidki czyli
więzienie. Pozostałe też Felkowi wydawały się znajome ale to dlatego, że słyszał o nich ucząc się
o walkach prowadzonych tu w listpadzie 1918 roku. Góra Stracenia, ulica Bema, szkoła
Sienkiewicza, całe miasto to jedna wielka historia.
Idąc w drugą stronę od Rynku, mijając starą Wieżę Prochową, wchodziło się na Wysoki Zamek.
Najwyżej położony punkt miasta. A widać było calutki Lwów! I pobliski Kopiec Unii Lubelskiej
i Górę Lwią. To tutaj wojska kozackie pod dowództwem Krzywonosa ( tak, tego
sienkiewiczowskiego) pokonały siły polskiego pospolitego ruszenia. Faktycznie tu historia co
krok...
Z Rynku też całkiem blisko na Cmentarz Łyczakowski. Można przejść przy Akademii
Weterynarii ulicą Piekarską i już jesteśmy. Chyba najbliżej. Tu Felek też lubił przychodzić.
Centrum miasta a cisza i spokój zmuszające do zadumy. Cmentarz położony na wzgórzach.
Piękny, zabytkowy. Leży tu wiele znanych osób, Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska...To o
ten cmentarz toczyły się walki w 1918 roku, broniły go Orlęta Lwowskie...Tu zginął Jurek
Biczan, symbol tych właśnie Orląt...To o nim było w tej piosence:
"Bije się Jurek w szeregu, cmentarnych broni wzgórz,
krew się czerwieni na śniegu, ach cóż tam krew, ach cóż?"...
W części cmentarza wydzielono obszar, na którym pochowano poległych tu w latach 1918-1920.
Nazwano go Cmentarzem Orląt.
Zastanawiał się Feluś dlaczego Cmentarz Łyczakowski nazywany jest cmentarzem polskim?
Wiele tu polskich mogił ale widział i ormiańskie i niemieckie. A ukraińskich wcale chyba nie
wiele mniej niż polskich. Biorąc pod uwagę to, że Ukraińcy stanowią jakieś 20 procent
mieszkańców Lwowa to pochowano ich tu bardzo wielu.
Jeśli na obiad to nie do eleganckiej restauracji a najlepiej do szynku jak tu nazywali takie knajpy.
Tu gdzie bywa "lwowski ludek", barwne postacie batiarów i zabiegających o ich względy panien.
Felkowi bardzo przypadł do gustu zwłaszcza taki jeden mieszczący się w dwupiętrowej
kamienicy narożnej łączących się ulic Janowskiej i Kleparowskiej. Prawie, że w samym ścisłym
centrum, idąc w kierunku dworca zaraz za Brygidkami. Swoją drogą był to lokal znany bo i o
nim od dawna już lwowska ulica śpiewała:
"Tam na rogu na Janowskiej przy ulicy Kleparowskiej
Tam jest nowe urządzeni, elektryczne oświetleni.
Tam się schodzi panna Mania
I ta spuchła krzywa Frania
Tam się schodzi ludzi moc, i się bawią całą noc....."
Wchodziło się przez bramę prosto z klatki schodowej. W środku klientela spokojna ale barwna.
W ciągu dnia najczęściej wpadało się tu na "halbę" piwa i coś przekąsić. Wybór był niezły, od
rybki po schabowego. Wtedy jeszcze Felek nie wiedział, bo i skąd wiedzieć mógł, że w tym
domu na pierwszym piętrze od ulicy Janowskiej, mieszka jako kilkuletnia dziewczynka jego
przyszła małżonką, z którą spędzi prawie 50 lat swojego życia ale to już nie w tym mieście tylko
zupełnie gdzie indziej.
Bywał też w lokalach o trochę gorszej reputacji. W jednym zwrócił uwagę, że dziewczyna
pracująca w kuchni, mięso na kotlety rozbijała butelką. Następnego dnia spacerując zobaczył
jakiegoś górala sprzedającego swoje wyroby. Czy to był Hucuł czy Podhalańczyk? Trudno było
stwierdzić na pierwszy rzut oka bo wszyscy oni nosili kierpce i takie białe portki, bardzo
podobny styl. Ale w jego ofercie były drewniane tłuczki własnoręcznie wystrugane, nabył więc
Feluś aż dwa takie. Popołudniem zaszedł na obiad do knajpki i obydwa podarował od razu
kucharce. Stał się tam bardzo lubianym klientem. Zaczął spędzać tam więcej czasu. Wśród
batiarki. Wsłuchiwał się w ich gwarę, która stawała się bardzo popularna wśród literatów i
artystów, zapewne i pod wpływem pojawiających się właśnie audycji radiowych, w których
aktorzy takową dokładnie posługiwali się. Tylko, że na żywo nie brzmiała ona aż tak pięknie. To
znaczy nie wszystkie słowa nadawały się do używania akurat na antenie a w mowie potocznej
musiały chyba miec trochę inne znaczenia. Było oczywiście wszędzie słynne "ta joj" ale
ciekawymi zwrotami były też: "nos do dupy...", "naser twoja mater..","ta poszedł żryć..". Dla
wzmocnienia efektu na końcu zwrotu dokładało się jakieś słowo, najczęściej "skurwysynku" jeśli
pieszczotliwie, lub poważniej "skurwysynu". Brzmiało to tak: "nos do dupy skurwysynu, "ta żryj
skurwysynu,"nie wykryncaj mordy", "naser twoja mater skurwysynu, "złam pysk skurwysynu",
"jakiej kurwy mamy mordy drzesz" i tak dalej. A na przykład "laluniu, spójrz cóż to jest za
skurwysynek" to pieszczotliwie kobiety do siebie o dziecku bo właśnie coś wesołego maluch
wywinął.
Tak mijał dzień za dniem. Praca, rozrywka, trochę nauki, znajomi. Nie było źle. Dobrze zarabiał,
były życiowe perspektywy, postanowił więc i trochę zaszaleć. U żydowskiego sklepikarza nabył
na raty piękny rower. Po jakimś czasie w innym sklepie ale również należącym do takich
handlowców, radio. To już było zobowiazanie na kila lat spłacania. Co tam, raz się żyje. Czasami
szkoda było tego grosza odnosić kiedy przychodziły terminy. Wymyślał wtedy na ten żydowski
handel ale innego w okolicy nie było. Kiedy w jednym sklepiku nabył skarpetki a okazało się, że
to towar na potrzeby nieboszczyka bo po godzinie noszenia całkowicie się rozlazły, stracił
cierpliwość. Wrócił z reklamacją ale stary sprzedawca nie uznał takowej.
-Czy wy jeśli rano kogoś nie oszukacie to do tej pory i śniadania nie zjecie? Prawda to chyba
jednak co ludzie o was mówią.-Wyrzucił z siebie trochę wściekły Feluś i pogodził się ze stratą.
Nie to, że ich nie lubił, nawet po takich doświadczeniach. Wśród nich miał wielu kolegów. Jeden
taki, Morduś czyli Mordechaj był bardzo Felkowi oddany. Trochę chyba upośledzony bo nie
bardzo był bystry. Ale dobry człowiek i do tego wielkie, potężne chłopisko. Prawdziwy atleta.
Kiedyś Felek mknął na swoim pięknym rowerze. Zbliżał się do mostu a tam stała grupka jakiś
nieznanych mu chłopaków. Takie jakieś typowe, prowincjonalne łobuzy. Chyba Polacy bo
między sobą rozmawiali po polsku. Trochę dziwni, strugali cwaniaków.
-Ty, zrzuć go z tego roweru!-usłyszał nagle Felek jak to knują coś już pod jego adresem. Długo
nie czekał. Stara zasada-uderzaj pierwszy, z zaskoczenia. Szybko zeskoczył z roweru, niedoszli
napastnicy nie zdążyli się zorientować jeszcze o co chodzi. Jeden i drugi nagle dostali szybko
pięścią w szczękę. Dość solidnie, trochę ich zaskoczyło. Trzeci kopniaka poniżej pasa. Z takim
zabijaką to nie przelewki, trzeba się ewakuować. Uciekać zaczęli na drugą stronę mostu.
Zapewne planowali dalej ale niespodziewanie pojawił się Morduś. Rozłozył szeroko ręce i
zagarnął nieszczęśliwych zbiegów do kupy. Co ich potem naprali po mordach!
W bardzo popularnej restauracji krzemienieckiej, która nosiła nawę "Udziałowa", Felek spotykał
się z przyjaciółmi. Tam można było i dobrze zjeść i pogadać po kumplowsku przy pełnym szkle.
Jeden z kolegów, zawodowy muzyk, zawodowo służył w 12 Pułku a konkretnie w pułkowej
orkiestrze. Wzrostu metr pięćdziesiąt z kawałkiem ale wielki duchem i swój chłop. Z wojska
wyleciał jednak w końcu, po tym jak ożenił się bez zgody dowództwa. Opowiadał często
wojskowe różne smaczki, o starozakonnych również ale bez złości, tak bardzo wesoło i całą
prawdę, to co widział i nie zmyślał.
-Słyszałeś Felek jak oni mówią o Rydzu-Śmigłym? "Panie Rygły-Śmidz...".
-A wiesz co ostatnio widziałem przypadkowo jak szkolili rekrutów? Ćwiczyli wsiadanie na
konia, wszyscy wskoczyli a jeden taki wylądował tył na przód. Odwrotnie siedzi. Wachmistrz
patrzy zdziwiony i rozdarł się "co ty wyprawiasz!". A ten cwaniak wiesz co mu odpowiedział?
"A skąd Pan wachmistrz wie, w którą ja stronę będę jechał? I tak dobrze, że nie udawał, że
rozkazów nie rozumie. Kiedyś jak jeden Ukrainiec tak robił, no, że komendy nie rozumie "na
koń", to mu wachmistrz po ukraińsku rozkazał. Wiesz jak? "Hop sraku na kulbaku". A jeden
Żydek ostatnio i kapralem nawet został, taki zwykły z poboru bo oficerów przecież jest trochę
takiego pochodzenia. Tylko z polskim miał problemy czasami. Zamiast rozkaz wydać "biegiem
marsz" to "biegiem bieg" zarządził.
Inny kolega studiował medycynę. Kiedy zjawiał się w Krzemieńcu także obowiązkowo
meldował się w "Udziałowej". I też opowiadał co tam słychać w wielkim świecie nauki.
-Ale ostatnio był numer! Profesor nas oprowadzał po szpitalu jak zawsze. Coś nam pokazywał,
jakiś przypadek na pacjencie. Ten leżał rozebrany na brzuchu. Nagle profesor mówi tak: "kto
zrobi teraz to co ja i dokładnie jak ja zaliczam semestr". Po czym wsadził palec w tyłek choremu
i potem taki oblizał. Jakoś nikt się nie kwapił zrobić to co on. W końcu taki jeden się podjął."Ja
tak zrobię, co za problem". I już widział się zwolnionym z nauki i egzaminu. Wsadził palec w
dupę, później do gęby i czeka zadowlony i dumny. A profesor:"niestety Pan nie zdał. Lekarz a
szczególnie chirurg musi być bardzo spostrzegawczy. Otóż ja ten palec wsadziłem pacjentowi w
odbyt ( tu pokazał serdeczny) a ten oblizałem ( wskazujący). Pan wsadził i oblizał swój palec
wskazujący".
-A słyszeliście chłopaki jak to dwóch Żydów poszło się ochrzcić?
-Nie! Dawaj! Opowiadaj!
-Dobra. Postanowili się ochrzcić ale trochę się bali. Losowali, który pierwszy. Jeden się ochrzcił,
wychodzi już po wszystkim taki dumny a ten drugi wystraszony pyta " no i jak to jest, boli?". A
ten wychrzczony do niego "a ty mi parszywy Żydzie dupy nie zawracaj!".
-Ale wy grubicie. To i ja gorszy nie będę. Hrabia miał kucharza. Mistrza nad mistrzami. Potrafił
zrobić wszystko i tak, że oderwać się od tego nie można było. Tylko pan hrabia był bardzo
nerwowym i niezrównoważonym człowiekiem. Czasami się zapominał i strasznie poniewierał
ludźmi. Obrażał, poniżał, wyzywał. Naszemu kucharzowi też się często obrywało. A jak już
kiedyś usłyszał, że nie potrafi dobrze gotować i czasami coś spieprzy..."O ty" pomyślał sobie i
postanowił w duchu:"poczekaj, ja Ci takie danie zrobię z takiego czegoś kiedyś, że zeżresz i
nawet nie zauważysz co to było a smakować będzie...a to będzie moja piękna zemsta". Długo nie
przyszło czekać. Jednego razu na dwór jaśnie pana zawitali dragoni. Popili, pojedli, odpoczęli.
Srać chodzili za stodołę bo tylu ich było, że w kolejce stać nie chcięli do sracza. Kucharz
wykorzystał moment. Kiedy sprzątano dragonie gówna kazał i sobie trochę tego przynieść.
Przyrządził hrabiemu obiad. Z przyprawami, z cebulką, z zieleninką, z grzybkami. Pięknie podał,
doprawił, ozdobił. Jaśnie pan się zajadał...."Mmm, Janie jakie to dobre, jakie to smaczne, nie
znam takiego dania. Jak to się nazywa Janie?". "A to danie jaśnie wielmożny panie nazywa się
Dragonia".
-Fuuuuuuuuuuu!!!! Przesadziłeś chyba z tą opowieścią!
-Jeden kupiec żydowski mi opowiadał jak to kiedyś przypadkiem musiał nocować u chłopa na
wsi w jego chałupie. Kupę pieniędzy miał przy sobie to się trochę bał. Zarżnąć mogli i
obrabować. Na noc kaszy i grochu pojedli i spać poszli. Ten się bał usnąć, leżał za taką zasłonką
bo to prawie jak w jednej izbie. U tamtych groch w jelitach zaczął działać. Pierdzenie zdrowe. A
Żydowi w tej psychozie się zdawało, że te ich fuuuuuurtt, prrrr, pszszszzzzzzzzzzz to brzmią
inaczej. Usłyszał jak najpierw jeden niby mówi "bieszzzzzzz nószszzzzzzzzzzzzzz" a drugi mu
odpowiada "nie ruszzzzzzzzzzzz Żyd,ddddddddddd".
Tego jesze Felek nie znał. Bywał często służbowo w wiejskich obejściach. Jeździł konno po
wszystkich dzierżawcach i odwiedzać musiał też czasami sołtysów. No takie przygody jak temu
handlarzowi jemu się nie przytrafiały. Był zawsze gościnne przyjęty i poczęstowany wspaniałym,
domowym jadłem i kwasem chlebowym czy czymś mocniejszym. Najbardziej lubił pierogi.
Zwłasza te duże, takie jeden na cały talerz, ukraińskie. Fakt, czasami było zabawnie. U polskich
gospodarzy zapamiętał taką rozmowę. Mama pyta syna "co ojciec robią?" a ten szczerze
odpowiada "zjedli obiad i chleb teraz jedzą". U Ukraińców raz nastoletni syn, nie zważając na tak
ważnego gościa, ponieważ ojciec zagnał go do roboty w chałupie i wyjść nie pozwalał zanim nie
skończy, usprawiedliwiał się dlaczego on na zewnątrz musi: "tato, ja hoczu sraty".
Końca nie było historyjkom.
-Wiecie jak to pop poszedł na katolicki pogrzeb. Spodobało mu się jak ksiądz mówił " z prochu
powstałeś i w proch się obrócisz". Potem chował i swojego parafianina. Chciał też to powiedzieć
ale zapomniał jak to dokładnie było. Za cholerę sobie przypomnieć nie mógł. Myśli, myśli, myśli
i w końcu "aaa...z p....y wyszoł, w p...u paszoł!".
-A widzieliście jak panienki ze szkoły żeńskiej na murze wypisują? Tak po kolei wyznają
uczucia. Piszą tak:"kocham Staszka. Marysia. Kocham Tadeusia. Zosia. Kocham Walerego.
Krystyna. Kocham Jasia. Weronika..." i taka lista chyba na pół metra. A jak tamtędy ostatnio
przechodziliśmy z Luckiem ten wiecie co zrobił? Podkreślił wszystko grubą krechą i podpisał
"kurwy". Pięknie podsumował, co?
Przy innym stoliku popijali zdrowo oficerowie. Przyjezdni, nie tutejsi z 12 Pułku. Czasami w
okolicach Krzemieńca odbywały się manewry i różnego rodzaju gry wojenne. To był już ich
ostatni wieczór chyba bo wspominali a raczej jeden relacjonował pozostałym:
-Manewry jak manewry panowie. A wy wiedzieliście, że ta Białokrynica słynna jest też z
tutejszej szkoły? Tej gdzie uczą na leśniczych? W przerwie w ćwiczeniach zdążyliśmy zwiedzić
Ławrę Poczajkowską. To taka tutejsza prawosławna Kalwaria. Założył ją kiedyś jeden z
Potockich. Wielu pątników tam przybywa. Wisi tam taki obraz co przedstawia szturm aniołów na
Tatarów oblegających Poczajów. Warto mieć zawsze taki odwód niebieski żeby go wykorzystać
w sytuacjach bez wyjścia.....
"Udziałowa" była spokojnym miejscem, raczej nic tu się nigdy niebezpiecznego nie działo.
Nijakich awantur. Czasami tylko Pan Radca poszumiał. Tytuł "Radcy" nosił chyba tylko
grzecznościowo, przynajmniej nikt nie wiedział dlaczego ale tak się utarło i już. Osadnik
wojskowy, działacz polityczny na lokalnycm szczeblu oczywiście. Wielki chłop z wielkim
brzuchem. W klapie marynarki Virtuti którejś tam klasy. Bo uhonorowany takim odznaczeniem
za poprzednie wojny był. Te jego ekscesy kończyły się też raczej spokojnie. Pokrzyczał,
powyzywał, powietrze z niego uszło i stawał się normalny. Raz tylko, zaraz na samym początku
jego tutejszej kariery, próbowała interweniować policja. Stanął wtenczas dumnie, odkrył swoje
Virtuti, pokazał policjantom. Ci przyjęli postawę na baczność, zasalutowali i tym się na tyle
dowartościował, że aż się uspokoił. Przeciwników politycznych w okolicy zbyt poważnych nie
miał. Tu większość popierała Marszałka. Swoją energię zużywał więc na walkę z mniejszościami
narodowymi a konkretnie na Ukraińcach. Do czasu. Któregoś dnia wracał z miasta bryczką do
domu. Jechał z żoną. Na drogę wyszło trzech zamaskowanych mężczyzn. Zatrzymali konia, w
rękach pojawiły się pistolety. zona zaczęła krzyczeć, Radca podniósł się gniewnie.
-My do Pani nic nie mamy i nic nie chcemy-powiedział do kobiety jeden z napastników. Kilka
strzałów i wyrok na Panu Radcy został wykonany.
Było to coś niespotykanego w tej okolicy. Gdzieś tam z kraju dochodziły słuchy o jakichś
pojawiających się problemach narodościowych. Nasiliły się zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego.
Ale tu, przynajmniej dla Felka i kręgu jego znajomych, współistnienie kilku narodowości pod
polskim godłem było czymś całkowicie normalnym i bezproblemowym. Tak to widzieli i
odbierali. Nawet po tak głośnej sprawie, jaką było zabicie ministra Bronisława Pierackiego.Jakoś
do ludzi tu niebardzo docierało, że są w Polsce ukraińscy nacjonaliści, którzy aż do czegos
takiego mogli się posunąć. Aż tak źle im w Polsce? Dziwna to była sprawa. Jesienią 1934 roku
bojowe skrzydło Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów czyli Ukraińska Organizacja Wojskowa
przyznała się do przeprowadzenia tego zamachu. W swoim oświadczeniu napisali:
"15.VI.1934 bojowiec UWO wykonał w imieniu ukraińskiej rewolucji narodowej wyrok śmierci
na jednym z katów narodu ukraińskiego. 15.VI.1934 bojowiec UWO zabił w Warszawie Ministra
Spraw Wewnętrznych polskiego Rządu okupacyjnego na ZUZ – Pierackiego.
Czyn bojowca, uderzając w lackiego ministra Pierackiego, jako jednego z twórców, realizatorów
i przedstawicieli okupacyjnego lackiego panowania na ZUZ, uderzył tem samem w system
gnębicielskiego panowania Lachów nad narodem ukraińskim ZUZ"
Znowu politycy polscy, przynajmniej niektórzy, również o tym wszystkim dziwnie się
wypowiadali. Witos przykładowo napisał:
"22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz)z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne
wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia
ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest
aresztowanie studenta ukraińskiego".
A starosta gnieźnieński Julian Suski:
"Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął porozumienia z obozem
narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem tych planów. I dlatego nie wierzę,
by była ona postanowiona przez Ukraińców".
Teorie spiskowe były różne. Może to stał się przez to, że Pieracki uczestniczył kiedyś w tajnych
misjach zlecanych mu przez Piłsudskiego? Albo to przez Niemców, przecież na kilka godzin
przed śmiercią żegnał na dworcu będącego w Polsce z wizytą Goebbelsa? Wersja ukraińska
zamachu była najmniej popularna i często z nią polemizowano. Ukraińska gazeta "Diło" pisała:
"zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo znał doskonale topografię Warszawy",
"Jeśli już przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak
zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego półanalfabetę,
który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej Ukrainę i jej
niepodległościowe marzenia. To niemożliwe. Nie my zabiliśmy Waszego ministra".
Śmierć ministra zrobiła jednak swoje. Stepan Bandera stał się idolem dla wielu Ukraińców
marzących o niepodelgłej Ukrainie a rząd polski szykował się do wielu radykalnych posunięć.
Nad trumną Pierackiego premier Kozłowski zapowiadał:
"Rząd Rzeczypospolitej jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie narodowej
satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława Pierackiego oraz sięgnąć po
stanowcze środki pohamowania instynktów, z których rodzi się zbrodnia".
Akcja niszczenia prawosławnych obiektów sakralnych rozpoczęta w maju 1938 roku na poprawę
stosunków narodowościowych nie wpłynęła pozytywnie. Niszczone miały być niby tylko
cerkwie na ziemiach niezamieszkałych już przez ludność prawosławną na terenach
Lubelszczyzny, Chełmszczyzny czy Zamojszczyzny. Nie liczono się jednak wogóle z potrzebami
religijnymi ludnosći a przy okazji często dawano przykłady bezmyślnego wandalizmu.
Zniszczono i świątynie będące wspaniałymi zabytkami kultury materialnej i architektury
cerkiewnej.
Słuchy o tym dochodziły i tutaj umiejętnie jeszcze podsycane przez ukraińskich nacjonalistów.
Kolega Felka z pracy, Mykoła kiedyś i ten temat poruszył:
-Wiesz Feluś, ja to do cerkwii raczej tylko za dziewuchami chodzę. W Polsce też mi się całkiem
dobrze żyje. Ale jakbyś ty zareagował gdyby to polskie kościoły zaczęli niszczyć? No jak?
Pozwoliłbyś?-
Wtedy Felek zrozumiał, że znowu nadchodzą straszne czasy. Ale jak straszne będą tego jeszcze
wtenczas nikt nie mógł sobie do końca wyobrazić.
VII.
I nadszedł sierpień 1939 roku. Mobilizacja. Felka nie wzięli póki co. Miał stać się żołnierzem
dopiero później, tak pod koniec września. Chyba mama się o to postarała. Jako lekarz znała wielu
i na razie go wyreklamowała. Najmłodszy syn. Teraz poszedł na wojnę jego brat jako kapitan
rezerwy. Wielu znajomych i rówiesników również, w tym i Michał. Felkowi był trochę głupio,
był przecież patriotą i prawdziwym mężczyzną, wojska i wojny się nie bał. Argumentację matki
jednak zrozumiał i przyjął. Jego kolej przecież też miała nadejść.
12 Pułk Ułanów Podolskich załadował się w pociągi i odjechał bronić zachodnich granic przed
Niemcami. Wspaniale prezentowali się kawalerzyści w nowych polowych mundurach. Żegnano
ich przy orkiestrze "z wódką i Bogiem".
Wojna. Słuchało się komunikatów z frontu. Początkowo z optymizmem. Później pojawiać w
okolicy zaczęli się uchodźcy. Różni. Wielu znacznych ludzi i ich rodziny. Tu nawet planowano
formować nowe jednostki i stworzyć bastion do kontynuowania walk w oparciu o granice z
Rumunią i Węgrami.
Stało się jednak coś czego nikt się nie spodziewał. Przecież nikt nie znał planów i treści
porozumienia niemiecko-sowieckiego. Sowieci zgromadzili potężne siły wzdłuż granicy z
Polską. Podzielono je na dwa fronty.Front Białoruski i Front Ukraiński. Krzemieniec znalazł się
na kierunku działania Frontu Ukraińskiego, którym dowodził Siemion Timoszenko. Celem jego
były Dubno, Łuck, Włodzimierz Wołyński, Chełm, Zamość, Lublin, Tarnopol, Lwów, Czortków,
Stanisławów, Stryj, Sambor, Kołomyja. 16 września wieczorem dotarł do nich tajny rozkaz
Woroszyłowa nr 16634, który brzmiał:"uderzać o świcie siedemnastego". Rozpoczęły się
regularne działania wojenne. Opór jednostkom Armii Czerwonej stawić mogły tylko związki
taktyczne Korpusu Obrony Pogranicza, Brygada Rezerwowa Kawalerii Wołkowysk a póżniej i
Grupa Operacyjna Polesie. Rząd Rzeczypospolitej ewakuował się za granicę. Wódz Naczelny
Marszałek Edward Śmigły-Rydz wydał dyrektywę, która mogła zdezorientować:
"Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z
bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów.
Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta do
których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do
Węgier lub Rumunii".
Na zajetych terenach wraz Armią Czerwoną pojawiły się specjalne grupy operacyjne NKWD. Ich
zadaniem było zniszczenie struktur państwowych Rzeczypospolitej i stworzenie w ich miejsce
nowych organów władzy. Zajmowali w pierwszej kolejności wszystkie urzędy. W ich posiadaniu
były listy przygotowane przez sowiecką agenturę, na podstawie których dokonywali aresztowań.
Dochodził też często do zbrodni wojennych. Sam Timoszenko napisał w jednej z odezw:
"Bronią, kosami, widłami i siekierami bij swoich odwiecznych wrogów – polskich panów".
NKWD czynnie pomagały szybko zorganizowane bojówki, które szumnie nazwano milicją
ludową.
Innym bardzo ważnym problemem było gwałtowne zubożenie społeczeństwa. Do Związku
Radzieckiego wywozić zaczęto co tylko przedstawiało jakąkolwiek wartość. Od zakładów
przemysłowych, maszyn, pojazdów po żywy inwentarz. Ograbiono też wszystkie muzea i zbiory
prywatne. We wrześniu 1939 roku wartość polskiego złotego zrównano z rublem. To między
innymi spowodowało i znacznie przyśpieszyło zniknięcie wszelkich towarów z rynku.
Zablokowano również wszystkie konta bankowe i skonfiskowano oszczędności obywateli.
Szybko uporano się ze stworzeniem radzieckiej administracji państwowej. W październiku
przeprowadzono wybory do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Następnie to samo
zgromadzenie obradujące we Lwowie ogłosiło:
"Naród ukraiński w byłym państwie polskim skazany był na wymarcie ... Polscy panowie robili
wszystko, by spolszczyć ludność ukraińską, zakazać używania słowa Ukrainiec i zastąpić je
słowem bydło i chłop ... Armia Czerwona, wypełniając wolę wielkiego narodu radzieckiego,
wyciągnęła do mas pracujących Zachodniej Ukrainy pomocną dłoń i oswobodziła je z ucisku
polskich kapitalistów i obszarników. Zgromadzenie Ludowe Zachodniej Białorusi obradowało
pod hasłem śmierć białemu orłowi".
Ustanowino władzę radzieckę na zajętych obszarach i zwrócono się do Rady Najwyższej ZSRR z
prośbą o przyłączenie do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Oficjalnie stało się
to dnia 1 listopada 1939 roku. Dekret z 29 listopada stanowił o tym, że wszyscy dotychczasowi
zamieszkujący tu obywatele polscy stają się obywatelami radzieckimi ze wszystkimi tego
następstwami.
Początkowo część ludności ukraińskiej, zwłaszcza wielu młodych, niepamiętających
bolszewików z roku 1920, z radością powitała upadek państwa polskiego. Szybko jednak
zrozumieli, że nowe władze Ukrainę widzą tylko jako radziecką republikę. Rozpoczęły się
represje wobec ukraińskich działaczy niepodległościowych takie same jakie dotyczyły innych
wrogów sowieckiego państwa.
Tu w okolicy represje i wywózki na wschód w pierwszej kolejności dotknęły rodziny osadników
wojskowych i służby leśnej. Dobrowolnie działało też wielu konfidentów starając się pomóc
nowej władzy.
Jednego dnia do mieszkania Felka zapukał ktoś energicznie w drzwi. Otworzył i zobaczył
funkcjonarusza NKWD wraz z właścicielem sklepu gdzie nabył jakiś czas temu radio na raty.
Rosjanin zapytał:
-U Was jest radio? Ten towarzysz mówi, że kupiliście u niego. Teraz trzeba je nam oddać.
Felek radio zdążył już sprzedać ale tego nie powiedział.
-Wojsko zabrało jak tu było. Polskie.
-Ale raty nie zapłacone wszystkie!!!-zmartwił się handlarz.
-Raty nie raty, radia nie ma już. Panowie zdążyli zabrać.Idziemy.-Zakomenderował NKWD-zista
i poszli.
Po kilku dniach podobna sytuacja. W drzwiach inny podoficer i żydowki sklepikarz, tym razem
ten, który sprzedał Felkowi rower.
-Roweru nie mam już. Wojsko zabrało!
Tym razem była to prawda ale goście niczego nie uzyskali. Nowa władza nie windykowała
imperialistycznych zadłużeń.
Na Żydów też przyszła kolej. Zwłaszcza ta trzecia wywózka. Jakieś 80 procent wywiezionych
wtedy to byli właśnie Żydzi. Bo stalinowska sprawiedliwość sięgała wszystkich.
Granicy, którą kiedyś nielegalnie przekraczał już nie było. Ale ojciec zmarł. Okazało się, że
siostra też. Gdzieś tam na dalekim Uralu, na który wyjechała z mężem. Podczas srogiej zimy
zaziębiła się poważnie, wynikło z tego zapalenie płuc i koniec. Poległ też brat na Lubelszczyźnie
jeszcze we wrześniu. O tym Felek z matką jeszcze nie wiedzieli. Tylko od Michała dotarły jakieś
wieści cudem przez kogoś przekazane. Przeszedł ze swoim oddziałem do Rumunii.
W państwie radzieckim wszyscy musieli pracować. Ktoś umiejący tak dobrze rachować jak Felek
też był potrzebny. Notował i podliczał więc dobra należące teraz do całego radzieckiego narodu,
jak mówił znajomym, do pracy poszedł "z własnym ołówkiem bo Moskale niczego takiego nie
dawali". Modlił się aby nie wcielono go do Armii Czerwonej co przydarzało się teraz niektórym.
Póki co się udawało. Najtrudniej było z żywnością. Kiedyś będąc służbowo w jakiejś wiosce, jak
w dawnych dobrych czasach, widział jak tam żołnierze postawili kuchnię polową. Stary jakiś
podoficer coś tam niby pichcił a wokół zebrała się zaraz gromadka głodnych miejscowych
dzieciaków. Zamieszał chochlą, przelewał wodnistą zupinę:
-Co ja wam mogę jeść dać jak tu krupa szuka krupy?
W tak beznadziejnej sytuacji pojawiały się dowcipy o okupantach. Śmiać się przecież też
trzeba. Jeden taki właśnie Felek usłyszał od kolegi.
-Wiesz, przyszli Ruscy do nas. Jednemu bojcowi zachciało się za potrzebą ale nie było gdzie i jak
za bardzo się schować a tu ludzie na ulicy. Wbił więc bagnet, kucnął za nim i sra. Tak się
schował. Ludzie patrzą i się śmieją z niego a on "wot Polaki, jaki mądry naród, nawet przez
żelazo widzą".
Jakoś sobie radził jednak. Wystarczało mu niewiele. Dokarmiał też błąkające się psy. Dwa takie
przywiązały się do niego. Czekały ale nie tylko na miskę bo Felek był człowiekiem, którego
zwierzęta takie jak psy i konie bardzo lubiły i lgnęły do niego a on odwdzięczał się im tym
samym. Przecież już od dziecka tak to z nim było. Dobre serce o mało nie doprowadziło go do
kłopotów, które mogły mieć dość poważne następstwa. Jedna z kobiet mieszkająca w pobliżu,
można powiedzieć, że sąsiadka, przyuważyła to dokarmianie piesków. Jakże tak można? Przecież
jeść nie ma co a tu psy będą zżerać takie dobra? Niewytrzymała i w końcu przyłapała Felusia
robiąc wielką drakę.
-Psy trzeba zabić!-Takie były ostatnie słowa z jej wywodów. Czekała teraz chyba aż on to w tej
chwili zrobi. Zadeklarowała się, że ona kogoś zawoła do pomocy i ten nie będzie miał oporów.
Pomoże jeśli Felek jest taką pierdołą i nie potrafi. Teraz i on nie wytrzymał. Z babą się inaczej
nie dało jak tylko ostro odpowiedzieć.
-Odczep się kobieto! Jak można psy zabić! Co one nam zrobiły?!-Następnie dołożył jeszcze
epitet:
-Stara k...a!
Zorientował się, że to jednak nieładnie, jacyś przechodnie przyglądali się całej sytuacji.
-Przepraszam.- zmusił się aby dość głośno to zabrzmiało.
Baba jednak nie odpuściła. Złożyła skargę, sprawa trafiła przed sąd. Musiała być nie bardzo
normalna bowiem wszyscy wiedzieli czym może zakończyć się kontakt z tego typu instytucją.
Dla oskarżonego oczywiście. Lepiej dmuchać na zimne, nie mieć z nimi żadnego kontaktu.
Przyszło jednak wezwanie i stawić się trzeba było.
Zebrał się sąd w imieniu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, Związku
Radzieckiego i Towarzysza Stalina. Wysłuchał oskarżenia, stron i świadków. Na szczęście dla
Feliksa, powiedział on wtedy słowo przepraszam. Świadkowie jak i sama powódka potwierdzili.
To zadecydowało o jego uniewinnieniu. Władza ludowa jest jednak sprawiedliwa.
VIII.
Z żadną polską organizacją podziemną Felek nie mógł nawiązać kontaktu. Słyszał już, że takie
działają ale nie wiedział jak tam dotrzeć. Chciał coś robić a nie tylko biernie czekać. Orientował
się, że działa tu cały czas dobrze zakonspirowana Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. Oni
od zawsze byli w konspiracji doskonale więc sobie z tym radzili. Byli przygotowani do podjęcia
wszelkich działań, zbrojnych również. Pod okupacją niemiecką działały już legalnie ich
organizacje. Czego po nich można się będzie spodziewać też się domyślał. Zresztą co można
pomyśleć sobie jeśli już od dawna, od wielu lat krążyły takie ulotki i odezwy przez nich
wydawane:
"Trzeba krwi – damy morze krwi! Trzeba terroru – uczyńmy go piekielnym. Trzeba
poświęcić dobra materialne – nie zostawmy sobie niczego. Nie wstydźmy się mordów,
grabieży, podpaleń. W walce nie ma etyki. Każda droga, która prowadzi do naszego
najwyższego celu, bez względu na to, czy nazywa się bohaterstwem czy podłością jest
naszą drogą
lub:
"Całkowite usunięcie wszystkich okupantów („zajmańców”) z ziem ukraińskich, co nastąpi w
toku rewolucji narodowej i otworzy możliwości rozwoju narodu ukraińskiego (Nacji
Ukraińskiej), zabezpieczy tylko system własnych militarnych sił i celowa polityka sojusznicza"
"Kiedy nadejdzie ten nowy, wielki dzień, będziemy bez litości. Nie będzie żadnego zawieszenia
broni, nie powtórzy się ani perejasławska, ani hadziacka umowa – przyjdzie nowy Żeleźniak,
nowy Gonta. Nie będzie miłosierdzia ani dla wielkiego, ani dla małego, a poeta zaśpiewa: „I
zarżnął ojciec syna”. (…) Tylko w morzu krwi, tylko bezwzględnością, tylko w jednym
żelaznym szeregu i z jednym wodzem wywalczymy sobie prawa człowieka.".
Kiedy więc 22 czerwca 1941 roku Niemcy zaatakowali Związek Radziecki wśród miejscowych
Ukraińców zaczęło wrzeć. Niby wszystko normalnie ale coś się wyczuwało w powietrzu.
Jednego dnia widać już był wyraźnie odwrót a wręcz paniczną ucieczkę sowietów. Felek kręcąc
się po okolicznych drogach spotkał dwa patrole zmęczonych, zdezorientowanych i
wygłodniałych żołnierzy. Wszyscy pytali czy nie widział gdzieś kuchni polowej. A jeśli nie to
gdzie tu można zdobyć coś do jedzenia. I odeszli. Tu w przeciwieństwie do wielu innych miast
NKWD uciekając nie dokonała masakry więźniów. Szybko jakoś tak poszło. 2 lipca do
Krzemieńca wkroczyli Niemcy. Uaktywnił się od razu miejscowy OUN. Już 3 lipca jego
członkowie dokonali pogromu Żydów. Zginęło między 300 a 500 osób. Jako pretekst posłużyło
to, że wielu przedstawicieli tego narodu chętnie współpracowało z władzą radziecką a stosunek
Niemców do Żydów jest chyba ogólnie znany. Działo się to więc przy ich pełnej aprobacie.
Nacjonaliści przygotowali też listę miejscowej inteligencji, głównie nauczycieli Liceum
Krzemienieckiego. 28 lipca na jej podstawie Niemcy dokonali aresztowań. Następnie
rozstrzelano pod Górą Krzyżową 30-u z nich.
Wielu członków OUN, ale nie tylko, wstąpiło do Ukraińskiej Policji Pomocniczej. Działała ona
na podstawie zarządzenia gubernatora Hansa Franka z 17 grudnia 1939 roku. Początkowo znana
jako milicja. Funkcjonować miała na terenach z przewagą ludnosci ukraińskiej. Do tej pory
działała w okolicach Lublina, Chełma i Zamościa. Jej obowiązki polegać miały na
utrzymywaniu ładu i porządku wśród ludności cywilnej, kontrolowaniu ruchu ludności ściąganiu
kontyngentów, ściganiu szmuglerów poborze ludzi do wyjazdu na roboty do Niemiec, ochronie
obiektów, linii kolejowych i kwater niemieckich funkcjonariuszy, zwalczaniu partyzantki
sowieckiej i polskiej konspiracji, tropieniu ukrywających się Żydów, egzekucjach i
pacyfikacjach, pilnowaniu obozów jenieckich, karnych i gett oraz udział w likwidacji gett. Hans
Frank tak ich przedstawiał kiedy mówił o problemie walki z polską partyzantką czy ogólnie o
łamaniu oporu poprzez chociażby pacyfikacje:
"W rozwiązaniu tych problemów przyjdzie wam z pomocą 600 tys. Ukraińców, wrogów Polski
od kolebki. Będziemy świadomie przyciągać tych Ukraińców i angażować ich do policji oraz
służb publicznych. Mamy pod ręką sokoły, które nie będą oszczędzać Polaków.".
Niedługo bo już w sierpniu Felek był w Stanisławowie. Tam właśnie funkcjonariusze tej policji
wzięli udział w aresztowaniach polskiej inteligencji i przewieźli wszystkich zatrzymanych do
Czarnego Lasu, gdzie zostali zamordowani przez gestapo.
Matka też opowiadał co tu wyprawiało NKWD zanim uciekło.
- Odgłosy strzałów zagłuszali warkotem silników samochodowych. Bardzo się śpieszyli ale
wszystkich nie zdążyli zamordować. Podobno 2500 tysiąca ludzi rozstrzelali. Specjalnie wracali
żeby to zrobić bo najpierw w panice uciekli. Potem też zwiali, rano ludzie, przeważnie rodziny
tych zatrzymanych włamały się do więzienia i było tam jeszcze jakieś 150 osób. Przeważnie z
okolic. Polacy i Ukraińcy. A jeszcze wcześniej, wtedy co bolszewicy niby już uciekli, to mówią,
że udało się aż tysiącu ludzi uciec. Skakali przez płoty, te ogrodzenia więzienne. Ludzie im
pomoc organizowali. Gdzie uciekli i co teraz z nimi..tego nie wiem.
Szybko zabrano się za miejscowych Żydów. Początkowo konfiskując resztki tego co im
pozostało i zapędzając do pracy. Oprawcy przypuszczali, że wielu z nich ma jeszcze pochowane
różne dobra i drogocenne przedmioty, które perfekcyjnie ukryli przed równie zachłanną władzą
radziecką. W wielu przypadkach się nie mylili. Doprowadzeni do rozpaczy Żydzi w końcu sięgali
do tajnych schowków kupując sobie kilka dni życia lub wierząc naiwnie, że może i wolność.
Felkowi na długo utkwił w pamięci widok ss-mana i idącego przy nim starozakonnego
uginającego się pod ciężarem wiader. Na wierzchu jednego z nich widać było złote monety.
1 marca 1942 roku utworzono getto. Nie przetrwało ono długo. Już w sierpniu tego samego roku
zabrano się za jego likwidację. Formacje SD, żandarmerii i ukraińskiej policji przystąpiły do
akcji. Jakieś osiem tysięcy ludzi rozstrzelano w okolicy. Nieliczni Żydzi ukrywali się a nawet
podejmowali próbę obrony ale były to tylko przypadki ostrzeliwania się z broni krótkiej. W celu
zlikwidowania oporu i wypędzenia ich z kryjówek na terenie getta wywołano pożar. Dość
poważny bo trwał kilka dni, rozprzestrzenił się bowiem i zniszczył zabytkowe centrum miasta.
Z rostrzeliwaniem w rejonie byłej fabryki, przetwórni tytoniu i okolicznych lasach nawet zbytnio
się nie kryli. Wielu ludzi to widziało, Felek też. Straszne przeżycie. Kazano się rozbierać do
naga. Potem wchodzić do rowu i układać się, na początku na ziemi a później na ciałach już
nieżyjących. Do grupki wystraszonych kobiet podszedł rabin, coś im powiedział, wytłumaczył i
teraz już pokornie dały się zamordować. Bo wrzucać tak od razu do rowów, co też się miało
miejsce na terenie fabryki, to nieekonomicznie, zbyt wielu się nie zmieści i roboty dużo przy
układaniu. A Niemcy naród praktyczny.
Kiedy jeszcze armia niemiecka posuwała się szybko na wschód w drugą stronę wędrowały tłumy
sowieckich jeńców. Pędzono ich czasami i ulicami Krzemieńca. Zmęczeni, obdarci, wystraszeni
ale i tak jeszcze nie wiedzieli co ich do końca czeka. Zrezygnowani na tyle, że pilnujący ich
strażnicy nawet nie trzymali w pogotowiu broni. Karabiny przewieszone na plecach a z
powodzeniem zastępowały je drewniane drągi. Jeden z jeńców przykucnął poprawiając coś w
swoim parcianym bucie. Wtedy wachman użył swojej pałki zdzielając go solidnie po karku. Mało
nie zabił.
Do miasta powrócił Marian. Znajomy rzemieślnik, któremu przytrafiło się to, że wcielono go do
Armii Czerwonej. Opowiadał o przeżyciach.
-Pracowałem u nich w kuźni. W takim małym zakładzie gdzieś na środku stepu. Robiliśmy różne
części, do czego nawet nie wiem. Nie mieliśmy broni, przynajmniej ja i kilku jeszcze chłopaków.
Raz dziennie, czasami rzadziej, przyjeżdżał samochód i przywoził jedzenie. Kiedyś czekamy i
czekamy, nie przyjechał. Następnego dnia też nie. W końcu słychać warkot silnika ale to już
przyjechali Niemcy. Zabrali nas do niewoli. Popędzili aż pod Rzeszów. Tam kawałek pola
ogrodzony drutem kolczastym i tak nas trzymali. Trzeba było sobie wygrzebać jamę w ziemi
żeby choć trochę się schronić od wiatru czy deszczu. Żarcia prawie wcale nie dawali. Umierało
się masowo. Ja też już kilka razy myślałem, że koniec. Rosjanie mówili, że ci z tych ich republik,
skośnoocy, Uzbeki i jacyś tam inni to zżerają tych umarłych ale ja nie widziałem. Polaków też
trochę było. Któregoś dnia przyjechał ojciec jednego z nich. Jakimś cudem się dowiedział gdzie
on jest. Chłop ale całkiem bogaty. Przyjechał po syna i prosto do komendanta. A to żaden
poważny obóz nie był. Tak nas trzymali na wymarcie chyba. Komendantura też bez wysokich
szarż. Przywiózł wódki, mięsa całe torby no i pieniędzy. Tłumaczył tam frycom, że to Polak jest,
że on tu całkiem przypadkowo. Zapłacił, nakarmił, popili. No i podchodzi do bramy szwabisko i
woła tego kolegę."Wychodzić". Ten idzie pomalutku bo i sił nie miał. Ja sobie myślę wtedy " a
co mi tam, i tak tu zdechnę, idę za nim, najwyżej zastrzelą, będzie szybciej" i poszedłem. A
Niemcy nic. I mnie też puścili. Tamten, to znaczy ojciec jego, pokapował szybko o co chodzi i
też mi pomógł. Boże, jaki mu wdzięczny jestem! Wystawili jeszcze nam kwity i noga! Trochę
pomieszkałem u nich żeby siły odzyskać pd Mościskami i potem do domu.
Trochę ruszył się za Niemców czarny rynek. Felek wielu ludzi znał z dawnych czasów, potrafił
zawsze coś skombinować i zahandlować. Nie tak żeby robić kokosy, tak tylko żeby przeżyć.
Zaczynało się też robić niebezpiecznie. Postarał się i o coś do obrony. Skombinował karabin i
trzymał go za piecem, dobrze ukryty.
W piątek przed samymi Świętami Wielkanocnymi jechał do mamy pociągiem. Na przeciwko
siedział ksiądz. W podróży jeść się chce. Duchowny wyjął kanapkę z kiełbasą.
-Proszę księdza, przecież dzisiaj Wielki Piątek!-Zdziwił się Felek.
-A tak, no czasy takie, że trzeba jeść co akurat jest.
Wytłumaczył się szybko i chytrze. Tylko czy czasem Feluś nie spotkał jakiegoś partyzanta czy
agenta wywiadu podróżującego w takim przebraniu?
Pierwsza zima dała Niemcom popalić na wschodnim froncie. Nawet w takiej dziurze jak
Krzemieniec przeprowadzali akcję zbierania ciepłej odzieży dla zamarzających żołnierzy. Felek
też musiał oddać szalik bo nic lepszego nie miał.
Raz też widział na stacji pociąg z rumuńskimi żołnierzami. Jako sojusznicy zdążali walczyć z
Armią Czerwoną. Siedzieli, śpiewali, oficerowie ze złotymi epoletami. Nie zdawali sobie chyba
sprawy co ich tam czeka. Temperatury też raczej nie takie jak w słonecznej Rumunii.
Przewinęli się i Włosi i Węgrzy. Ci ostatni nawet dość długo kwaterowali w okolicy. Z jednym
oficerem Felek nawet się zaprzyjaźnił. Kiedy odjeżdżali proponował mu nawet:
-Jedź z nami. Założysz czapkę, bluzę mundurową i pojedziesz ze mną w szoferce. Nikt nie będzie
niczego sprawdzał. A tu widzisz co się dzieje, po co tu siedzieć.
Węgier miał tu na myśli problemy z ukraińskimi nacjonalistami i ich czystki etniczne. Kilka razy
udało im się uratować od zagłady polską ludność z okolicznych wiosek.
Zaczynały się już bowiem i te inne problemy i to bardzo poważne dla miejscowej ludności,
zwłaszcza polskiej. Kiedy w 1941 roku Ukraińcy próbowali utworzyć coś na kształt własnego
państwa Niemcom, którzy na tę sprawę wyrażali zupełnie inne poglądy, nie bardzo to się
spodobało. Ukraińscy działacze niepodległościowi, wśród nich i Stepan Bandera, zostali
uwięzieni. Wśród ukraińskich nacjonalistów nastąpił również podział, pomijając to, że istniały
jeszcze i inne ugrupowania, które politycznie różniły się od OUN.
Sam OUN podzielił się na dwie frakcje. OUN B czyli zwolennicy Bandery i OUN M tak zwani
Melnikowcy od nazwiska swojego lidera.
Jeszcze do roku 1942 roku w OUN panował pogląd, iż należy tworzyć armię ukraińską walczącą
u boku niemieckich sojuszników. Jednak zupełnie odmienne plany Niemców wobec Ukrainy a
także uwięzienie przez nich wielu działaczy OUN poprowadziły do zupełnie innych rozwiązań.
OUN B opowiedział się za walką zbrojną ze wszystkimi wrogami, w tym również Niemcami i
zaczął tworzyć struktury i oddziały partyzanckie. Pierwsze formacje powstały w październiku
1942 roku na Polesiu, kolejno niedługo po tym na Wołyniu. Początkowo nosiły one nazwę OUN
SD czyli Samostijnikiw Derżawnikiw.
Zwolennicy i członkowie OUN M przez cały ten czas opowiadali się za współpracą z Niemcami,
polityczną i militarną.
Wiosną 1943 roku formacja liczyła już kilka tysięcy bojowników. Powstawały nowe oddziały a
także przechodziły na ich stronę załogi policji pomocniczej. Wielu nie miało wyboru bowiem
odmowa była równoznaczna z uznaniem tego za dezercję i groziło za to rozstrzelanie.
Do pewnego czasu w Galicji Wschodniej istniała inna organizacja nacjonalistów o nazwie
Ukraińska Narodowa Samoobrona. Do grudnia 1943 roku wszystko przekształciło się już
całkowicie w jedną Ukraińską Powstańczą Armię.
Nazwa ta została przejęta od innej ukraińskiej organizacji niepodległościowej. Otóż z polecenia
żyjącego na emigracji prezydenta Ukraińskiej Republiki Ludowej również w latach 1940-1941
zorganizowano ukraińskie zbrojne podziemie. Powstało na terenach zajętych przez ZSRR.
Kierował nim i zorganizował Taras Boroweć występujący pod pseudonimem "Taras Bulba". Nie
popierał on nacjonalistycznych i dyktatorskich zapędów OUN, nie zgadzał się też do końca z ich
polityką. Według różnych źródeł nie popierał czystek etnicznych i nie planował prowadzić walki
zbrojnej z istniejącą już tu również partyzantką polską. Jego oddziały zdążyły atakować
wycofujące się jednostki Armii Czerwonej. Organizacja ta nosiła właśnie nazwę Ukraińskiej
Powstańczej Armii nazywanej też często UPA Sicz Poleska.
Odmawiał całkowitego podporządkowania się OUN, w końcu w sierpniu i wrześniu 1943 roku w
wyniku walki zbrojnej formacja została całkowicie rozbita przez siły OUN. Niedobitki wstąpiły
w szeregi nacjonalistów, które przejęły nazwę Ukraińska Powstańcza Armia, często zwanej też
banderowcami od nazwiska Stepana Bandery oczywiście.
W obwodzie krzemienieckim powstały też wojskowe oddziały OUN M zwane Ukraińskie
Powstańcze Wojsko ale na początku sierpna 1943 roku zostały rozbrojone przez banderowców i
przez nich wchłonięte.
Jesienią 1943 roku OUN B i OUN M doszły do porozumienia na jakiś czas co umożliwiło
również szybki rozwój UPA.
W lutym 1943 roku oddziały banderowców rozpoczęły na Wołyniu czystki etniczne wobec
ludności polskiej. Zgodnie z tajną dyrektywą likwidowani mieli być mężczyźni w wieku od 16 do
60 lat. W rzeczywistości mordowani byli wszyscy, również kobiety i dzieci w bardzo brutalny
sposób. Zorganizowane akcje trwały do lutego 1944 roku. W sierpniu wydano decyzję o
przeprowadzeniu czystek również na terenach Małopolski Wschodniej.
Z rąk banderowców ginęli również i Ukraińcy i przedstawiciele innych nacji, przeciwnicy
nacjonalistów i pomagający w jakikolwiek sposób mordowanej ludności polskiej.
Latem 1943 roku UPA było na tyle silne, że kontrolowała duże obszary Wołynia, tworząc nawet
czasami powstańcze republiki. Zorganizowała tam władzę administracyjną a ziemię odebraną
Polakom rozdawała ukraińskim małorolnym chłopom. Niemcy kontrolowali jedynie miasta,
większe osady i ich najbliższe okolice. Czasami zawierali z banderowcami lokalne porozumienia
w celu zwalczania partyzantki sowieckiej czy polskiej. Oficjalnie więc UPA wtenczas walczyła
ze wszystkimi, sowietami, AK, Niemcami czy takimi organizacjami antybanderowskimi jak
Front Ukraińskiej Rewolucji Tymofija Basiuka Jaworenka.
Do obrony przed masowymi mordami Polacy zaczęli tworzyć oddziały samoobrony jako
zgrupowania ludności cywlinej i oddziałów Armii Krajowej. Ze względu na załogi niemieckie w
niektórych miejsowościach częściowo zakonspirowane. Tworzone placówki obronne posiadające
umocnienia i wzajemnie się wspierające, podejmujące wspólne akcje. Współpracujące z
oddziałami partyzanckimi.
Komendant Okręgu AK Wołyń pułkownik "Luboń" przedstawiał to tak:
"a/Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub
co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców wszystkich szczebli kładę
obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując
swoich związków organizacyjnych. Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i
odpowiedzialność za obronę Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy
polała. b/ zakazuję stosowania metod jakich stosują ukraińskie rezuny. Nie będziemy w odwecie
palili ukraińskich zagród lub zabijali ukraińskich kobiet i dzieci. Samoobrona ma bronić się przed
napastnikami lub atakować napastników, pozostawiając ludność i jej dobytek w spokoju".
Felek załatwiał coś za miastem. Trafił do takiej właśnie bazy samoobrony. Ufortyfikowana
wioska, mężczyźni z karabinami. Zaczął rozmawiać z kimś kto wygladał na dowodzącego tutaj.
Panowie wymienili uściski dłoni, przedstawili się sobie nawzajem. Jego rozmówca stwierdził:
-My chyba jesteśmy kuzynami. Na to wychodzi. Ze strony Pana ojca. Tylko, że my jesteśmy
prawosławni. Pan chyba katolik?
-Tak, katolik. To i prawosławnych Ukraińcy atakują?
-A tak. Jak Pan widzi. Niedawno się dowiedzieliśmy, że planują na nas uderzyć. Otwarcie nie
zaatakują, możemy się tu skutecznie bronić. Ale tu widzi Pan, rośnie zboże. Spalić żal bo jeszcze
większa bieda z jedzeniem będzie. To wtedy co dostaliśmy tę informację, no, że będą na nas
napadać tej nocy, waliliśmy na ślepo po tym zbożu, seriami i pojedynczo. Zawsze to mniej strat
niz spalić. I dużo się uchowało. A rano jak poszliśmy zobaczyć jak sytuacja wyglada to
nazbieraliśmy kilku ubitych banderowców. Jednak się skradali tędy po cichutku.
Czasami była możliwość pojechać popracować trochę za miastem. Dorobić ale pieniądze nie były
aż takie ważne. Bardziej zależało tym co się na taką pracę zdecydowali na produktach jakie
można był zdobyć za miastem. Coś do jedzenia, słoninę czy samogon. Znajomi namawiali Felka.
Właściwie go namówili. Ojciec z synem. Mieli możliwość, często wyskakiwali na takie fuchy.
Ale Felek akurat tego ranka jakoś źle się poczuł. Nie mógł się podnieść z łóżka. Nawet zaspał
chcociaż wiedział, że mają po niego wpaść, tak się umówili. Kiedy przyszli wyjaśnił jak sprawa
wygląda i pozedł pospać dalej.
Następnego dnia na ulicy znajomy pytał:
-Słyszał Pan Panie Felku? Tych wczoraj co jechali na wieś do roboty banderowcy wszystkich
wystrzelali. Zasadzkę ustrili po drodze. Zatrzymali ciężarówkę a ci na pace siedzieli. Uciekali,
próbowali ale seriami ich wykosili. Trzeba im było skoczyć w krzaki przydrożne czy w zboże i
się czołgać. Może by się wtedy udało. Bo to niedaleko od miasta było, tamci się śpieszyli bo
Niemcy zaraz zaalarmowani tam pojechali.
Przyjechał znajomy ze Stanisławowa.
-Panie Felku, siadaj Pan. Złe nowiny mam. Pana mama nie żyje. Banderowcy szaleli. Wszystko
co żywe rżnęli w okolicy. Pana mama z jedną staruszką ukrywały się w takim grobowcu. Ale
wszystko jedno, co jakiś czas wyjść trzeba. I je dorwali.
-I co? Proszę mówić, chcę wiedzieć wszystko.
-Poderżnęli gardło kosą, zwłoki wrzucili do studni. Już pochowaliśmy, proszę zrozumieć, trzeba
było to zrobić szybko.
Feluś został teraz całkiem sam na tym świecie. Mamę jego być może zamordował jakiś jej były
pacjent albo ktoś z takiego rodziny. Odwdzięczyli się za te lata pomocy i darmowego,
bezinteresownego leczenia.
Inny znowu znajomy wpadł kiedyś niespodziewanie. Przyprowadził ze sobą jakiegoś mężczyznę,
Felek go nie znał. Wielki, ciemnowłosy chłop. Zarośnięty i wystraszony jakoś bardzo.
-Panie Felku, pomóż Pan coś, człowiekowi coś doradzić trzeba. To Ukrainiec, kazali mu wstąpić
do UPA, on nie chce, dobry z niego chłop. Znajdą to zabiją jak się nie stawi...co robić?
Przed UPA nie było wcale tak łatwo się tu ukryć. Ich wywiad doskonale działał. Uradzili, że
chyba jedyną możliwością aby nie dać się im zabić jest zgłoszenie się na roboty do Niemiec.
Jedną z zasad banderowców jeśli chodzi o pozbycie się ludności polskiej było doprowadzanie
spraw do końca. Jeśli podczas czystki nie zginęła cała rodzina to ich wywiad poszukiwał jeszcze
żyjących aby właśnie tę sprawę doprowadzić do końca czyli zlikwidować wszystkich. Felka też
odnaleźli. Wyszedł z mieszkania a na klatce schodowej przy bramie stoi dwóch nieznanych mu
mężczyzn. Coś mu nie pasowało. Przy sobie nosił grubą, ciężką metalową sprężynę. Kiedyś mu
wpadła w ręce i bardzo się spodobała. Można było ją zapiąć i mieściła się wtedy w kieszeni.
Jeden ruch palcem zwalniał blokadę, rozwijała się wtedy błyskawicznie, aż gwizdało i stawała się
niebezpieczną bronią. Teraz postanowił jej użyć. Zgodnie ze starą zasadą "uderzaj pierwszy!".
Potężne ciosy poleciały na tych typów w bramie. Nieźle oberwali.
-Panie Feliksie! My od Pana nic nie chcemy!
"A skąd oni wiedzieli kim ja jestem? I, że jestem Feliks?". Pomyślał sobie i stwierdził, że chyba
dobrze postąpił. Teraz trzeba było uważać. Tak też robił.
Jakiś czas żył prawie w konspiracji. Jednego dnia został zatrzymany przez żandarmów. Dostał
nakaz pracy. Nie wysyłali go jednak na roboty do Niemiec tylko tu całkiem niedaleko. Polesie.
Normalny obóz pracy, przynajmniej jeśli chodzi o zakwaterowanie i wyżywienie. Baraki z
pryczami, w których brakowało desek. Karmili śmierdzącą zupą, najczęściej z brukwi. Żelazne
umywalki z zimną wodą, toalet prawie brak, zastępowały je rowy kloaczne. Załatwiało się
potrzebę trzymając się drewnianego drąga. Właściwie przy wszystkich. Jedna Rosjanka
próbowała odejść gdzies dalej. Wpadła do rowu i utonęła w fekaliach. Nikt nie zdążył pomóc.
Też straszna śmierć.
Pluskwy, wszy, czerwonka i tyfus.
Żyli tu i pracowali Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. Różna ale najczęściej przy przekopywaniu
jakichś kanałów, chyba melioracyjnych. Ciężka praca, warunki higieniczne i wszysto pozostałe
wykończyły nawet Felka. Chociaż zdrowy, młody i bardzo silny organizm ale tyfus i jego dopadł.
Odizolowali i poleczyli trochę bo Niemcy tej choroby straszliwie się bali. Wytrzymał. Zwolnili
do domu. Wracał do sił. Szybko się udało stanąć znów na nogi.
Felka odwiedził funkcjonariusz gestapo. Przeraził się widząc w drzwiach postać w czarnym
mundurze i w czapce z trupią główką. Ten przemówił całkiem dobrą polszczyzną.
-Doszła do nas informacja, że Pan zbiegł z obozu dla pracowników zatrudnionych dla Rzeszy.
A więc to o to tylko chodzi!
-Nie, zachorowałem poważnie i mnie zwolniono.
-A dokumenty jakieś na to są?
-A oczywiście.-Tu Felek sięgnął po teczkę z dokumentami i wszystko pokazał. Niemiec
dokładnie przeczytał:
-W porządku. Jak ja temu Ruskiemu mordę skuję! Zawraca mi głowę takimi niesprawdzonymi
historiami!
Gestapowiec opuścił mieszkanie. Felek wywnioskował, że jakiś Rosjanin musi tu funkcjonować
jako konfident i współpracownik niemieckiego aparatu bezpieczeństwa. Kolejna lekcja.
Zbliżała się Armia Czerwona. Teraz to niemieckie jednostki tyłowe, administracyjne czy
policyjne rozpoczynały pośpieszną ewakuację. Wielu wysługujących się im miejscowych,
przeważnie Ukraińców też starało się zbiec na zachód. Co do swej przyszłości, jeśli pozostaną,
nie mieli żadnych złudzeń.
Na wycofujących się Niemców uderzały coraz śmielej i agresywniej jednostki UPA. Operowały
tu już całkiem dużymi formacjami. Słychać było nie tak odległą strzelaninę i widziało się łuny
pożarów nocami. Panował straszny rozgardiasz.
Pijany wyrostek ukraiński szedł po ulicy zataczając się. W jednej ręce butelka samogonu, w
drugiej karabin. Nagle zatrzymał się przy nim motocykl, zeskoczył niemiecki podoficer. Zdzielił
w mordę, podkutym butem kopnął w tyłek, wyrwał karabin i roztrzaskał go o ścianę. Pojechał
dalej. Tak tu i o wiele gorzej się tu teraz działo. Najbezpieczniej było siedzieć w domu.
Niemcy jednak jako naród praktyczny i jeszcze dość dobrze zdyscyplinowany do końca
wypełniali powierzone im rozkazy. A ich cel wybiegał zawsze w przyszłość i dotyczył dobra ich
państwa. Wszystko było zaplanowane. Walenie do drzwi:
-Wszyscy wychodzić!
Lokatorów spędzali na podwórko. Młodzi, zdrowi i silni zostali oddzieleni, kazano im pakować
się na ciężarówki.
-Co z nami będzie?
-Potrzebni jeszcze będziecie Rzeszy!
Zabierano zdolnych do pracy i ewakuowano na zachód. Felek też oczywiście został
zakwalifikowany. Takich było wielu. Uformowano konwoje i ruszyli.
Droga nie była łatwa, przynajmniej z początku. Często zatrzymywano się bo dochodziło do
ataków banderowców. Raczej tylko ostrzał i próby pościgu przez Niemców. Na poważniejsze
wystąpienie formacje UPA nie decydowały się gdyż siły niemieckie były dość poważne a i też
walka nie miała większego sensu z ich strony, nie przynosiła żadnego efektu militarnego a
narazić mogła na znaczne straty.
Dotarli gdzieś w okolice Przemyśla. Tu przynajmniej wyładowano Felka. O tym, że już nigdy nie
zobaczy stron rodzinnych nawet wtedy nie pomyślał.
Skierowano go do pracy przy terenach zajętych przez Luftwaffe. Jakieś baraki, magazyny, dalej
strefa zamknięta, przynajmniej dla nich. Zakwaterowanie i ogólne warunki bytowania o niebo
lepsze niż kiedy poprzednio pracował dla Rzeszy. Obowiązki również. Udało mu się. Raczej
prace porządkowe, czasami jakiś załadunek czy wyładunek. Pracował z samymi Polakami.
Strażnicy i cały personel niemiecki to w wiekszości ludzie już w podeszłym wieku, którzy znów
okazali się potrzebni swojemu krajowi i trafili pełnić służbę w takim miejscu. Nie byli źli, dawało
się z nimi żyć. Robić swoje, nie podpadać, nie chodzić w miejsca zakazane bo za to groziło
rozstrzelanie. Dokarmili, czasem dali kielicha.
W tych magazynach mieściło się wszystko. Od wszystkiego co potrzebne wojsku po dobra
luksusowe czyli żywnosciowe delikatesy. W warsztatch szyjących dla wojska, bo i takie tu były,
wyreperowali swą odzież (Felek i tacy jak on tu) zgodnie z obowiązujacą wtenczas modą.
Jednego wieczora do baraku gdzie trzymano te delikatesy próbował dostać się jakiś oficer.
Wiadomo, łakomy towar. Strażnik nie puszczał, tamten nie słuchał, próbował jakoś zastraszyć
wartownika. Doszło do tego, że oficera zastrzelił. Afera, gestapo, śledztwo. Strażnik się
wybronił, dostał jeszcze nagrodę materialną czyli dodatkowy przydział papierosów i alkoholu,
pochwałę i przepustkę.
Jak zwykle Felusia polubiły wszystkie psy. Było ich tu trochę, przecież używane były przez
strażników do patrolowania i pilnowania wojskowego terenu. Kiedyś go nawet uratowały przed
dużymi być może kłopotami. Miał wtedy nocną służbę w kotłowni. Zdrzemnął się jednak zamiast
pilnować swoich obowiązków. Patrol jednak chodził i sprawdzał co się dzieje na obiekcie. Psy
były pierwsze. Przybiegły i obudziły swojego ulubieńca. Spanie na służbie groziło surowymi
konsekwencjami.
Front znowu się zbliżał. Niemcy szykowali się do odwrotu. Ewakuacja. Masa roboty,
zamieszanie, bardzo nerwowo. Co tu zrobić żeby nie dać się czasem szkopom znowu wywieźć na
zachód? Albo dać się zlikwidować co też mogło się przytrafić. Razem z dwoma jeszcze
współtowarzyszami zaplanowali ucieczkę. Trzeba było wyczuć odpowiednią chwilę kiedy
zamieszanie sięgnie szczytu i wiać. Potem gdzieś się zamelinować i przeczekać. Ryzyko było ale
co robić?
Stało się trochę inaczej. Podczas właśnie tego całego zamieszania Niemcy ich zwolnili.
Powiedzieli po prostu "idźcie" i zajęli się dalej własnymi problemami. Poszli więc ale nie
wystawiono im żadnych dokumentów. Groziło im teraz i tak rozstrzelanie przez pierwszy lepszy
napotkany patrol. Uniknęli co prawda ryzyka zastrzelenia pdczas próby ucieczki ale sytuacja nie
była wcale zbyt wesoła. Felek trzymał się ze swoimi dwoma znajomymi, z którymi planowali
ucieczkę. Dołączyła do nich jeszcze jedna dziewczyna. Młoda, nawet niebrzydka ale cierpiała na
młodzieńczy trądzik. Brak możliwości leczenia tego powodował, że wygladała wręcz odrażająco,
przynajmniej dla Felka, z ropiejącymi pryszczami na twarzy.
Musieli jakoś sobie radzić i radzili. Lata wojny nauczyły ludzi naprawdę wiele. Raz zrobiło się
gorąco. Szli drogą w pobliżu jakiegos miasteczka. Nagle przed nimi wyłoniło się dwóch
żandarmów idących w przeciwnym kierunku czyli na wprost nich. Na szyi blachy, w hełmach i z
karabinami. Z daleka widać, że to żandarmi. Co robić? Przecież są bez papierów? Ale idą dalej.
W końcu się mijają. Jedni udają, że nie widzą drugich. Po jakimś czasie dopiero zrozumieli.
Ubrani byli zgodnie z obowiązujacą modą. Czapki cyklistówki, płaszcze. Żandarmi wzięli ich za
partyzantów (tych nie brakowało teraz w okolicy, z różnych ugrupowań a ostatnio byli dość
aktywni w związku ze zbliżającym się frontem) bo młodzi ludzie i tak ubrani, mogli nagle wyjąć
ukryte automaty a po co im to? Pytanie tylko kto się kogo bardziej bał w tamtej chwili?
Rozstali się w końcu. Każdy poszedł w swoją stronę. Teraz i Niemców już tu nie było, chyba, że
jakieś niedobitki ukrywające się teraz po lasach jak Felek do tej pory. Szedł drogą, podjechała
ciężarówka. Na niej żołnierze w polskich mundurach. Zatrzymali się przy nim i zabrali ze sobą.
IX.
Formowano 2 Armię Wojska Polskiego. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ogłosił pobór
na terenach już wyzwolonych. Rekrut pochodził również i z Kresów ale tam miało już istnieć
inne państwo więc oficerowie polityczni mieli dużo pracy usiłując wytłumaczyć to żołnierzom.
Oprócz poborowych w szeregach 2 Armii pojawili się byli partyzanci i to zarówno z AK, Al i
Batalionów Chłopskich. Kadra oficerska i podoficerowie w większości przyszli tu z Armii
Ludowej lub Armii Czerwonej. Wielu Rosjan, u których doszukiwano się teraz polskiego
pochodzenia. Z mobilizacji pozyskano tylko około 4 tysiące przedwojennych oficerów
zawodowych i rezerwy. Były więc z tym straszne braki zarówno jeśli chodziło o obsadzenie
stanowisk dowódczych jak i słabe często jej wykształcenie i doświadczenie. Wielu oficerów
miało mniej niż 25 lat a prawie połowa z nich nie miała nawet średniego wykształcenia. Wśród
podoficerów zaledwie 6 procent mogła wykazać się skończoną szkołą wyższą niż powszechna.
Felka również wcielono do wojska. Nie miał dokąd wracać, służby się nie bał. Doceniono jego
intelekt, inne cechy także i skierowano do podchorążówki. Zostać miał łącznościowcem.
Wyfasował nowiutki mundur, o jedzenie teraz też nie musiał się martwić. Tu pierwszy raz
zobaczył konserwy ze słynną amerykańską "tuszonką". Jak to wtedy wspaniale smakowało!
Rozpoczęło się normalne szkolenie wojskowe. Niedługo przecież skierować ich miano na front.
Dawał sobie radę doskonale. Przyswajał wiedzę fachową a i fizycznie ułomkiem nie był. Nie
lubił porannej toalety bo chłopa było tyle, że tworzyły się zawsze kolejki do łazienki. Wstawać
zaczął po prostu godzinę wcześniej niż wszyscy i załatwiał te sprawy bez nerwów i pośpiechu.
Nie potrafił tylko nigdy szybko jeść. W wojsku je się na rozkaz. Prawie zawsze wstawał od stołu
i zostawiał niedokończony posiłek.
W końcu wyruszył na front. Łączność była zawsze i wszędzie bardzo potrzebna. Przydzielano ich
do różnych jednostek. Nie jeden raz przyszło mu czołgać się, czasami pośród gwiżdżących nad
głową pocisków, i szukać gdzie i jak jest uszkodzony przewód. Naprawiać też oczywiście bo
wszystko musiało działać.
Zdążył nawet oberwać kiedyś w akcji. Trzy odłamki w nogę. Na szczęście niegroźnie, szybko
powrócił do służby. Chociaż blizny zostały.
Zginąć można było całkiem przypadkowo, jak to na froncie i w jegu pobliżu. Gdzieś podczas
przemieszczania się jednostki przysiadł na wielkim przydrożnym głazie. Droga nieutwardzana,
wokół las. Z drugiej strony głazu swój tyłek posadził jakiś czerwonoarmista. Poprawiał onuce.
Nagle usłyszeli dziwny świst. Automatycznie obaj odskoczyli jak najdalej mogli i przywarli
mocno do ziemi. W kamień trafił pocisk artyleryjski niewielkiego kalibru. Cudem jakoś nic
nikomu się nie stało. Później okazało się, że to niemiecki obserwator w balonie całkiem
skutecznie podawał swoim artylerzystom współrzędne celu.
Żołnierze plądrowali w opuszczonych domach niemieckich, zresztą nie tylko w opuszczonych.
To nie było jeszcze szabrownictwo bo i frontowiec nie miał dużych możliwości zabrania wielu
rzeczy ze sobą. Ale wiele ciekawostek znaleźć było można. Felka zatrzymał na ulicy jakiejś
niemieckiej miejscowości nieznany czerwonoarmista.
-Ty nie masz sprzedać czasy?-Zapytał z nadzieją w oczach. Chodziło mu zegarek. Dla wielu z
nich, zwłaszcza pochodzących z dalekich republik lub chowanych w głuchej tajdze czy na stepie,
zegarek był czymś naprawdę wyjątkowym. Marzenie!
-Nie, nie mam.
-A szkoda. Bo znalazłem tu jakieś pieniądze i chciałem kupić za nie zegarek. Poszukam dalej.-Tu
wyjął z kieszeni plik dolarów, które musiał wygrzebać, gdzieś ukryte zapewne dobrze. Jak widać
o wartości pieniądza i o tym, że są jakieś dolary i co to jest, też pojęcia nie miał.
Padł Berlin. O tym co działo się na jego ruinach i nie tylko powstała niejedna książka, film czy
opracowanie naukowe. Felek chodził po okolicy, w której akurat kwaterowali. Z ciekawością
oglądał co pozostało z tego dużego i ładnego miasta. Ruiny. Wiele mieszkań opuszczonych.
Czasami zaglądał do takich budynków. W jednym całkiem dobrze zachowanym mieszkaniu stało
łóżko. Na nim snem sprawiedliwego spał jakiś czerwonoarmista. Obok na stole leżał kapelusz.
Dziwne jakoś miejsce dla kapelusza, przecież to cywilne nakrycie głowy. Felka to zaintrygowało.
Podniósł jakiś kij i strącił kapelusz ze stołu. Pod nim ukazała się kupa.
-Moskal jaki mądry. Nasrał na stół, kapeluszem przykrył żeby mu nie przeszkadzało, zapach
chyba, i spać teraz spokojnie może.-Felek znowu bardzo się zdziwił. Myślał, że wszystko już
widział, uczymy się jednak przez całe życie.
Sam dla siebie jakoś nie miał szczęścia znaleźć niczego ciekawego czy drogocennego. Owszem,
konfiskował kilka razy rowery. Zatrzymywał ze swoimi chłopcami jadących i zabierał. Ale to na
rozkaz. Trochę potem sami ich używali, zostawały jednak własnością armii.
Zobaczył Berlin, zwiedził Poczdam. Najbardziej utkwiła mu w pamięci jednak wycieczka, na
którą kazali jechać politrucy. Zawieźli ich samochodami. Jakieś chyba więzienie, fabryka i
laboratoria.
-Tu z ludzi robili mydło-objaśniał oficer polityczny. Czy naprawdę czy tylko w przenośni Felek
nie wiedział. Były tam co prawda jakieś kadzie i dziwne urządzenia. Kwasy i palniki.
-Tu leży wyprawiona ludzka skóra-dalej pokazywał politruk.
Jak tu zapomnieć wielkie słoje, w których w jakimś roztworze trzymano niemowlęta? Czy to był
noworodek czy płód? Nie wiedział. Słoiki z mózgami i innymi organami nie robiły takiego
wrażenia.
Niestety zdrowie znów zaczęło się psuć. Lata takiego życia i ostatnie trudy wojenne dały o sobie
znać. Znowu tyfus. Kiedy lekarze dowiedzieli się, że raz już chorował nie dawali wielkich szans.
Nie bardzo też mieli go tu jak leczyć. Felka wielu ludzi bardzo lubiło. Uznali, że należy go
odtransportować do wojskowego szpitala niedaleko Warszawy. Tam może się mu uda powrócić
do zdrowia. Zadania podjął się jeden z kolegów. Zorganizował w miarę możliwości jakieś środki
transportu i ruszyli. Wszystko oczywiście było oficjalnie załatwione ale jak to bywa często w
trudnych czasach w końcu coś gdzieś się musiało popsuć. Decyzje lekarzy i rozkazy wyjazdu
zaginęły gdzieś na szczeblu administracyjnym. Zanim się wyjaśniło Felka poszukiwać zaczęto
jako dezertera. Na szczęście kłopotów większych nie było. Problem się wyjaśnił. Dotarł do
szpitala i zajęto się nim troskliwie. Kolega, który się nim opiekował na pożegnanie podarował
mu swoje zdjęcie. Zrobił je w tym celu u miejscowego fotografa. Na portrecie miła twarz
młodego człowieka w mundurze. Na odwrocie napisał:
"Drogiemu koledze Felkowi na pamiątkę".
Więcej już się nie widzieli.
Wyzdrowiał. Zwalczył po raz drugi tyfus. Dochodził do siebie. Cały czas był żołnierzem, czekał
na rozkaz kierujący go znowu do służby. Wielu już wychodziło do cywila, on jeszcze się tego
spodziewał. Zresztą dokąd miał wracać? I do kogo?
W miarę możliwości starał się poznać okolicę. Tak z nudów ale też kto wie co go w przyszłości
czeka? I dokąd losy rzucą?
Raz byli prawie na przedmieściach Warszawy. Wojsko coś tam zaczynało robić, Felek
postanowił podejść, zapytać, porozmawiać. Szedł w stronę jakiegoś podoficera ale ziemia jakoś
dziwnie mu się pod nogami ruszała. Nie wiedział o co tu może chodzić. Gdy doszedł plutonowy
mu objaśnił:
-Obywatel podchorąży szedł po trupach. Tu dużo ludzi pochowali, chyba powstańców. Tak tylko
trochę z góry ziemią przysypali. Dlatego taka ruchoma. My się teraz mamy tym zająć.
W końcu przyszedł przydział. Miał stawić się w Gdańsku.
X.
Według ustaleń potwierdzonych na konferencji w Poczdamie Gdańsk miał zostać przyłączony do
Polski. Już 9 lipca 1945 roku zebrała się ty Miejska Rada Narodowa.
Miasto zostało zdobyte 30 marca. Zniszczeniu uległo 90 procent śródmieścia, wogóle zniszczenia
były olbrzymie. Oficjalnie mówiło się, że to wszystko w wyniku działań wojennych ale wiadomo
było jak zachowywali się tu sowieci po wkroczeniu. Połowa tych zniszczeń powstała już po
zakończeniu walk. Miasto traktowane było jako niemieckie i zdobycz wojenna. Używali więc
sobie ile wlezie. Ponadto wywozili wszystko co się dało i przedstawiało jakąkolwiek wartość.
Wszelkie maszyny, urządzenia portowe i tego typu rzeczy. Polacy, którzy przypuszczali już, że
Gdańsk przypadnie Polsce, starali się temu przeciwstawiać. Często dochodziło do dość ostrych
spięć, nawet wymiany ognia a raz nawet, jak mówiono tu sobie nieoficjalnie, jeden z polskich
pułków piechoty stoczył z jednostką Armii Czerwonej regularną bitwę broniąc którejś z fabryk
przed demontażem i wywiezieniem.
W mieście było jeszcze dość wielu jego niemieckich mieszkańców, wszelkiego rodzaju
uchodźców i ludzi próbujących i starających się wyjechać do Niemiec. Przybywało też już wielu
repatriantów z Kresów. Ruch w portach Gdańska i Gdyni był również duży. Transporty
przychodzące i wychodzące. Ludzie, towary, sprzęt. Felka przydzielono do jednostki zajmującej
się ochroną portów. Pracy miał dość dużo i to odpowiedzialnej i niebezpiecznej. Przemytnicy,
złodzieje, bandy często uzbrojone i niewahające się tej broni użyć bo i było o co ryzykować.
Transporty chociażby UNRRY były bardzo łakomym kąskiem.
Dowodził oddziałem żołnierzy. Chłopaki z poboru, większość nie miała doświadczenia
frontowego.
Warunki bytowe bardzo dobre. Mieszkanie, żołnierz do pomocy, tak jakby coś w rodzaju
dawnego ordynansa, stołówka wojskowa. Pojazdy do dyspozycji w miarę potrzeb.
Komendantura oczywiście sowiecka. Dowodził wszystkim pułkownik Rosjanin. Nie był zły.
Do komendantury należała też stajnia z końmi. Takie do jazdy wierzchem też były. To się
Felkowi bardzo spodobało. Uzyskał od komendanta zgodę na ich używanie. Dobrał sobie
podoficerów umiejących dosiadać koni i od tej pory patrole po porcie i okolicach odbywali
wierzchem. Swoją drogą bardzo to im ułatwiało często służbę i stwarzało dodatkowe możliwości.
Poznał dziewczynę, Krystnę. Dużo młodszą od siebie ale bardzo dojrzałą już jak wielu wtedy w
wyniku przeżyć wojennych. Lwowiankę. Była tu z rodzicami i o kilka lat młodszą siostrą, jeszcze
dzieckiem. Bracia służyli w wojsku. Starszy miał niedługo być zdemobilizowany, został
poważnie ranny na froncie, służył jako saper, do tej pory jeszcze dochodził do zdrowia. Młodszy
niedawno dopiero został powołany, frontu nie widział, nie ten rocznik. Do wybuchu wojny żyli
we Lwowie całkiem dobrze. Nie byli biedni, ojciec pracował na dobrej posadzie. Władza
radziecka tak im sie dała odczuć, że wyjechali pierwszym transportem. W nieznane, byle tylko
jak najdalej od nich. Trafili tu do Gdańska. Opuszczenie Lwowa traktowali jako tymczasowe.
Przez cały czas wierzyli, że wydarzy się coś co pozwoli im tam wrócić. W tej chwili myśleli o
wyjeździe do Wrocławia. Tam trafiło wielu ich znajomych. Do Wrocławia Lwowianie
przybywali w zorganizowanych grupach. Ocaleni pracownicy wyższych uczelni, rzemieślnicy,
nauczyciele... Przenieśli ze sobą klimat swojego miasta nad Odrę.
Przypadli sobie do gustu, pokochali. Krystyna pomieszkiwała u Felka. Jej rodziną się zajął i
pomagał jak mógł. Organizował jakąś pracę, załatwił coś do jedzenia, często posyłał żołnierza z
prowiantem albo gorącym obiadem z wojskowej kuchni. Krystynę żołnierze z Felka oddziału też
bardzo polubili. Dobra była, życiowa i "taka swoja". Pomagali w domu, nosili posiłki, nawet
strzelać uczyli. Szybko opanowała tę sztukę. Bez problemu też rozbierała i składała pistolet,
czyściła.
Felek też jej rodzinie przypadł do gustu. Na każdym kroku wychodziło z niego jego dobre
wychowanie i pochodzenie. Przystojny pan podchorąży to był gość. I taki dobry dla nich,
bezinteresowny.
-Niech Felo uważa na siebie!-Prosiła go zawsze jego przyszła teściowa.
Żyli, stali się rodziną. Kiedyś w darach UNRRY przysłali konserwy mięsne australijskie. Ludzie
mówili, że to mięso z kangurów. Krystyna gotowała kilka godzin i straciła cierpliwość. Jej mama
jako doświadczona gospdyni o wiele dłużej. Nadal pozostało twarde a konsystencją
przypominało gumę.
Felek z kolegami oficerami wyskakiwał czasem w okolice. Sam został już podporucznikiem.
Kolegów miał o różnych stopniach. Wielu lubiło takie rozrywki jak on, na przykład polowanie.
Kiedyś pojechali bo podobno mozna tam było ustrzelić dzika nawet. Później Feluś opowiadał
Krysi:
-Wiesz co, nieuwierzysz. Pierwszy raz coś takiego widziałem. Chodziliśmy za zwierzyną po
lesie. Temu naszemu majorowi nagle dzik wyskoczył nie wiadomo skąd! Musiał spać a on nad
nim przechodził. Przebiegł mu między nogami! A ten normalnie posiwiał! W oka mgnieniu
włosy białe jak mleko!
Jako dowódca był lubiany. Dobre miał serce więc byli i tacy co to wykorzystywali. Niektórzy
chłopaki pochodzili z wiosek, do których z Gdańska nie było daleko. Na wsi zawsze pracy dużo,
pomagać trzeba. Czasami puszczał ich nieoficjalnie. Dało się zorganizować tak aby nikt nie
zauważył. Problem był jak jeden nie wrócił z takiej "przepustki". Afera, sam jeździł go szukał.
Wybrnął z kłopotów jak zawsze.
Jakoś kiedyś, gdzieś tam, dowiedzieli się, że na Mierzei Wiślanej są jeszcze miejsca opuszczone
przez Niemców, którymi nikt się jeszcze nie zajął. W pozostawionych tam domach i
gospodarstwach znaleźć można jeszcze wiele wspaniałości tak tu potrzebnych w tych ciężkich
czasach. Ustalili dokładnie gdzie to jest. Przygotowali się starannie do wyprawy. Spodziewali się
znaleźć tam dobra wszelakiego masę. Krystnie mówili:
-Wie Pani, my idziemy na szaber.
-Tak, na szaber idziemy, przyniesiemy tu Pani skarbów...
Krystyna pomagała im szyć nowe worki i łatać dziurawe. To całe dobro należało przecież jakoś
w czymś przydźwigać.
Nadszedł czas. Podekscytowani wyruszyli...
Na miejscu zastali już kwaterującą tam jednostkę Armii Czerwonej. Dowodzący nimi major
ugościł chętnie naszych szabrowników ale łupów żadnych nie było. Wszystko już dokładnie
przeczesane.
Krystyna z obiecanych skarbów otrzymała jedynie i aż szpulkę nici.
W tranportach UNRRY przychodziły też konie. Tych brakowało, zwłaszcza potrzebne były
rolnikom. Gromady i delegacje chłopów przewijały się przez biura portu usiłując dowiedzieć się,
co należy zrobić aby konia otrzymać. Po pierwsze należało napisać podanie do odpowiedniego
urzędnika. To był kłopot no bo jak? Chłop głowił się nad tym i postanowił poprosić o pomoc
przechodzącego właśnie sympatycznego oficera. To był nasz Felek a pomóc w kłopocie zgodził
się od razu. Cóż to takiego napisać podanie? Dziecinnie dla niego proste. Podziękowaniom
rolnika nie było końca. O sympatycznym poruczniku co to pisze podania opowiedział innym
zainteresowanym. Gdzie go znaleźć też. Do Felka przybywały delegacje. Za napisanie
odwdzięczały się wszelkimi wiejskimi dobrami spożywczymi, których wtedy w mieście cały czas
był niedobór. Problem polegał na tym, że rolnicy złożone podanie traktowali już za całkowite
załatwienie sprawy. Po jakimś czasie więc przychodzili konie odebrać. Problem stał się na tyle
poważny, że w lokalnej gazecie ukazał się komunikat informujący o tym, że " złożenie podania
nie jest równoznaczne z przyznaniem...na razie jeszcze koni nie ma i prędko nie będzie.." oraz
całe wyjaśnienie procedur i sytuacji.
Wśród oficerów krążyły opowieści o tym co się dzieje w kraju i okolicach. Felek nie wiedział czy
wszystko było prawdą jak na przykład opowieść jednego kapitana.
-Słyszałeś? W Sopocie ruskim generałom odbiło. Kazali sobie uruchomić poniemieckie kasyna.
Grać im się zachciało. Krupierów się znalazło. Tak się wciągnęli...! Co noc grali, worki
pieniędzy kazali sobie przywozić i przepuszczali. Dolarów. Tych co na Niemcach naszabrowali.
Jeden się zdenerwował jak przegrał, kazał oddawać sobie wszystko, swoich żołnierzy nasłał.
Strzelanina była, prawie nnormalna bitwa. Teraz tam węszy NKWD i nasz kontrwywiad.
Pieniądze zniknęły. Podobno to podziemie przejęło. Mają teraz za co organizować ucieczki na
zachód...
Normalny dzień służby, jak każdy. Wraz z podoficerem dosiedli koni i patrolują tereny portowe.
Świetnie trzymają się w siodle. Konie piękne, prezentują się wspaniale. Kłusują wzdłuż
nadbrzeża. Nagle ze stojącego tu statku doszły ich okrzyki i głośne brawa:
-Niech żyją ułani! Brawo! Wiwat polska kawaleria!
Spojrzeli w górę. Wzdłuż burty tłum uradowanych mężczyzn, bijących brawo, radośnie im
machających. To żołnierze z armii Andersa powracający do kraju. Szczęsliwi, że w kraju
pierwsze co zobaczyli to tak umiłowany obraz czyli kawalerzystów. Wzięli ich za ułanów.
Na repatriantów, weteranów z Anglii czekały już podstawione ciężarówki. Odjechali. Część do
budynku miejscowego więzienia, reszta w nieznanym kierunku.
Krążyły opowieści jak to ich transportowali. Kierowcy i konwojenci byli odpowiednio
"przygotowani". Jechali tak ostro, że wielu wypadło zabijając się o bruk lub kończąc pod kołami
samochodów.
Niektórzy trafiali prosto w miejsce przygotowane na ich przyjęcie, ogrodzony teren leśniczówek,
oddalony kilka kilometrów od podtrójmiejskich wiosek. Tam likwidowano ich strzałem w tył
głowy w stodole. Grzebano też na miejscu.
Jednemu biedakowi udało się jakoś wyrwać oprawcom. Nie na długo. Uszedł może niecałe 2
kilometry. Na rozstaju dróg, niedaleko wioski go dorwali. Na miejscu zastrzelili. Miejscowi
pochowali. Na mogile położyli jakiś hełm, walało się tego tu mnóstwo jeszcze. NKWD-iści
powiedzieli, że to był złodziej. Ukradł krowę, zabili go bo uciekał.
Wkrótce ludność okoliczna wymieniła się. Tutejsi wyjechali do Niemiec, na ich miejsce przybyli
repatrianci. Grób na rozdrożu pozostał. Mówiono o nim "grób nieznanego żołnierza co to go
Ruscy zabili jak ukradł krowę".
Tych którzy póki co trzymani byli w więzieniu Felek przypadkowo widział. Wezwali go tam w
sprawie jednego zdarzenia. Na jednym z balów oficerskich młodemu oficerowi wystrzelił pistolet
w kaburze w czasie tańca. Śledztwo oczywiście się toczyło. Wezwali go na świadka. Tam
przypadkowo jakoś zetknął się z nimi.
-Panie poruczniku, my możemy nie wyjść już nigdy...niech Pan powiadomi choć naszych
bliskich co i gdzie się z nami stało...-Podyktowali adresy, nie miał jak zanotować, nie wszystko
zapamiętał. Częściowo jednak się wywiązał.
Krystyna z rodziną wyjechała do Wrocławia. Jakoś tam się urządzili, traktowali oczywiście to
jako tymczasowe osiedlenie. Felek też już miał prawo się zdemobilizować.
Jednego dnia wezwano go do komendantury. Na rozmowe zaprosili go jacyś nieznai oficerowie.
Szarże wysokie.
- Słuchajcie, obserwujemy Was od dawna. Zdolny i dobry z Was oficer. Wykształcony a to teraz
się liczy. Mamy propozycję. Podejmijcie pracę w wojkowej prokuraturze. Pojedziecie na szybki
kurs. Potem obiecuję Wam awans na podpułkownika! Służbowe, odpowiednie mieszkanie,
samochód z kierowcą, wynagrodzenie też wyobrażacie sobie jakie? Zastanówcie się, Wiecie
gdzie nas szukać.
Czym pachniała praca w wojskowej prokuraturze raczej się domyślał. Wiedział co się dzieje w
kraju i kto tu będzie jego wrogiem. Kogo będzie musiał skazywać. Polskich patriotów i
przeciwników władzy ludowej. To nie dla niego przecież.
Złożył podanie o demobilizację. Szybko przyjęli. Kupił bilet do Wrocławia i tam spędził resztę
życia.
Posłowie
We Wrocławiu wiódł normalne życie. Praca, dom, rodzina, żona i dzieci. Później emerytura,
oczywiście "stary porfel", wnuki.
Po kilku latach dotarło do nich, że o powrocie w rodzinne strony można jedynie pomarzyć. Tu
jest teraz ich miejsce na ziemi.
W latach 60-ych odnalazł się Michał. Felek przez przypadek natknął się na jednego z jego braci.
Zajmował się oczywiście transportem, rodzinna tradycja. Michał mieszkał w Anglii. Żołnierz
generała Maczka, nie wrócił do Polski. Być może spotkałby go tu wtedy taki los jak tych, których
tak uradował w gdańskim porcie widok kawalerzystów. Brat go powiadomił o tym, że spotkał
Felka. Ucieszył się bardzo, zaraz nawiązał kontakt. Przyjechał do Wrocławia bo już wtedy można
było. Miło spędzili czas. Dzieciom Felka wręczył po "grubym" banknocie.
Dalsze wspomnienia posłużyć mogą do napisania kolejnej książki o historii powojennego
Wrocławia, jego mieszkańcach i odbudowie.
Na podstawie między nnymi jego wspomnień odkryto miejsce kaźni i szczątki pomordowanych
żołnierzy generała Andersa przez NKWD. Powstał program telewizyjny a intensywne badania
historyczne cały czas trwają.