MIŁOSZ SKRZYŃSKI
OPOWIEŚCI WĘDROWCA
Spis treści
Życiorysy Wrocławian............................................................................................................4
Wrocław 1946......................................................................................................................10
Feministka............................................................................................................................15
Jak w powieści.....................................................................................................................19
Blizny miłości........................................................................................................................25
Kiedyś też wydawali fajne książki........................................................................................27
Bonaparte w pizzerii, czyli jak zatacza koło nieraz opowieść..............................................29
Tak sobie myślę, czasami grzebiąc w archiwach................................................................32
Libia 2011.............................................................................................................................37
Krzyżacy we Wrocławiu.......................................................................................................39
Wrocławskie historyjki, czyli czym zakończyła się wizyta Mariana u siostry.......................41
Ze wspomnień Wrocławian. Dla posła Girzyńskiego...........................................................45
3 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Życiorysy Wrocławian
Niemcy, amerykańska strefa okupacyjna, lato 1945 roku. Miasto ucierpiało,
może nie tak doszczętnie jak wiele innych podczas tej strasznej wojny, ale
zniszczenia też są. Brygady robotnicze sformowane z niemieckich żołnierzy, w tej
chwili jeńców, odgruzowały już ulice, pozabezpieczały uszkodzone budynki, jakoś to
już wygląda i wszystko powraca do jakiego takiego życia. Jest spokojnie.
Amerykańskie patrole wojskowe pilnują skutecznie porządku. Pracy mają ogrom.
Tysiące ludzi przemieszczające się we wszystkich kierunkach. Uchodźcy, którzy
pojawili się tu, uciekając przed Armią Czerwoną. Pozwalniani więźniowie z
hitlerowskich więzień i obozów, rzesze przymusowych robotników ze wszystkich
stron okupowanej przez Niemców do niedawna Europy. Międzynarodowy tłum. A w
nim wielu poszukiwanych zbrodniarzy i nie tylko, bo również naukowców, agentów i
innych będących w sferze zainteresowań zwycięzców. Odpowiednie służby
wykonują więc swoje obowiązki. Co jakiś czas kogoś zatrzymują, zabierają, po
niektórych przyjeżdżają wysłannicy innych sojuszniczych narodów, najczęściej
Rosjanie. Najwięcej ludzi okupuje codziennie placówki Czerwonego Krzyża.
Poszukują rodzin, znajomych, starają się czegoś dowiedzieć, każdy zastanawia się
czy, gdzie i do kogo ma wracać. Wielu już wyjechało. Nad byłymi więźniami
kacetów opiekę roztaczają odpowiednie instytucje. Leczą, odżywiają, odtwarzają
dokumenty i szykują chętnych do powrotu. Byli robotnicy cudzoziemscy są w
podobnej sytuacji. Otrzymali pomoc a wielu już wyjechało w rodzinne strony.
Najwięcej Francuzów, ale też i wielu Polaków, Czechów, Węgrów. Ci nie do końca
są pewni, co ich tam czego w związku z nową sytuacją międzynarodową. Póki co
zastanawiają się, co robić dalej, a na nudę nie narzekają. Pracy i zajęcia jest dla
wszystkich. A warunki bytowania, w porównaniu z tym co było za faszystów, a u
niektórych nawet w porównaniu z domem rodzinnym, to teraz najprawdziwszy raj.
Jedzenia i rozrywek nie brakuje. Funkcjonują już lokale, sklepy, oczywiście czarny
4 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
rynek, ludzie nadrabiają stracone lata. Funkcjonują raczej dawne układy i
znajomości, zawiązane jeszcze podczas wojny, ale nawiązują się również i nowe
pomiędzy pojawiającymi się wciąż ludźmi.
Swietłana wracała z biura repatriacyjnego i zastanawiała się zła, a wręcz
wściekła, co robić dalej? Miała tam znajomego, który obiecał jej znaleźć kogoś, kto
zniknął dosłownie kilka dni temu. Czy wyjechał?
I dokąd? Czy może jest tu gdzieś, ale nie może się kontaktować. Kwarantanna
jakaś czy co? Sama się w duchu pocieszała. A tu niestety... Okazało się, że wyjechał.
I to na zawsze, i bardzo daleko. Poznali się nie tak dawno. Zaraz po zakończeniu
wojny. Przyjechał tu wraz z grupą byłych więźniów, cudem ocalałych Żydów. Był
jakimś inżynierem, nie skończył więc od razu jak wielu jego ziomków. Od razu zajęli
się nimi ci z międzynarodowych organizacji. Dbali, leczyli, karmili, ubierali...
wypłacali jakieś zapomogi, miał więc zawsze pełne kieszenie pieniędzy, a i przynosił
ze sobą jakieś delikatesy, czekoladę, szynkę i taki rudy amerykański alkohol. Nie był
przystojny. Typowa semicka uroda. Czarne włosy i orli nos. Znał przyzwoicie
rosyjski i rozumiał ukraiński, bo pochodził gdzieś z pogranicza, z Polski, Rumunii
czy Węgier, zresztą jaka różnica, ona i tak nie wiedziała wtedy dokładnie, gdzie to
właściwie jest. Ważne, że był on. Był kimś i można z nim było ułożyć sobie życie.
Szykował się do wyjazdu i nawet wspominał, że zabierze ją ze sobą. A ona mu
wierzyła, nie tak do końca, bo z mężczyznami różnie bywa, ale była pewna, że da
sobie z nim radę i razem opuszczą Europę na zawsze. Żydom pozwalali jechać do
Ameryki. A jeśli nie tam, to tyle opowiadał o tym ich nowym państwie w Palestynie-Izraelu. Dowiedziała się niedawno, że jest w ciąży. Teraz już na pewno pojadą razem,
nic już nie stanie na przeszkodzie. Ale ukochany nagle zamilkł .Czasami już tak
bywało, że coś go zatrzymywało, ale zawsze jakoś ją powiadomił, co się z nim
dzieje. A tu cisza. A dzisiaj jak grom z jasnego nieba spadło na nią, że Franciszek
Mordechaj Rozenblumenkranz opuścił port w Hamburgu na pokładzie
amerykańskiego statku, w jakim kierunku tego nie wiadomo – ale czy to ważne? Co
ona teraz ma ze sobą zrobić? Jeszcze z brzuchem? To jednak prawda, co mówili o
5 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Żydach niektórzy ludzie i towarzysze w Związku Radzieckim, a później Niemcy.
„Ale spokojnie, Swietik, nie w takich się kłopotach już bywałaś w życiu”. I w
rodzinnym Związku Sowieckim, i w czasie wojny tutaj. Zaraz coś się wymyśli. Na
pewno nie da się odesłać na Ukrainę. O nie! Tyle zrobiła, żeby się z niej wydostać! A
różnie mówią. Jeszcze w czasie wojny jakiś oficer Rosjanin, ale w niemieckim
mundurze, mówił jej, że wszystkich, którzy dali się zabrać do niewoli, Stalin każe
rozstrzeliwać od razu jako zdrajców. Albo zsyłka, a to tylko wolniejsza śmierć.
Wiedział, co mówi. Nie można tam wrócić. Są tacy, co jednak się zdecydowali, ale
wielu nie chce i jeszcze są tu. Tylko czy Amerykanie nas tu będą jeszcze długo
trzymać? Może nas odeślą, przecież mają podobno z naszymi jakieś umowy. Ale
nawet gdyby i kara za powrót nie groziła, ona i tak nie wróci. Pamięta dobrze, jak
tam jest. Tego się nie da zapomnieć. Rodzinna wieś to drewniane chałupy z
glinianymi podłogami, drzwi zamykane belką i szmaty zwisające z sufitu służące za
kołyskę dla dzieci. Chustki na głowach, szmaty na nogach albo walonki. Płoty z
gałęzi... a tu cywilizacja, klamki w drzwiach, łazienki... w ogóle szkoda gadać. Błoto,
roztopy, w zimie zaspy ze śniegu, a latem kurz i straszny upał. A do szkoły trzeba
było przez te przeszkody kilka kilometrów chodzić. A w szkole nauczyli pisać,
czytać i trochę liczyć, ale najwięcej to o Leninie i Stalinie. W sali w najważniejszym
miejscu był kącik Lenina i tam pod jego zdjęciem zawsze zapalona żarówka. Jak tu u
Niemców w ich kościołach też jest taka szafka, pod którą zawsze świeci się lampka.
Czasami w jakieś święta pani nauczycielka otwierała to święte miejsce: – „dzieci,
konfietki od towarzysza Lenina!”. I można było zjeść cukierka! Czasy były straszne.
Kolektywizacja, walka z wrogami klasowymi i kontrrewolucją. I głód. Straszny głód.
Pozjadano wszystko, co dało się jakoś zjeść. Żołędzie, korę z drzew, sznurowadła i
rzemienie. Podobno i ludzi też zjadali... I do tego ta straszna praca w kołchozie od
rana do nocy. Rodzice nie przeżyli, zresztą ojca nie pamiętała i nie mówiło się o nim
wcale. Zabrała ją jakaś daleka ciotka do Połtawy. Na wsi u innych krewnych została
siostra i brat. Ale ich nie lubiła. Miała ich za tępaków. „Oni nadają się tylko do
takiego życia i roboty w polu, ja to co innego, mogę zajść daleko, byle się tylko
6 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
gdzieś wcisnąć” – myślała o sobie.
Tam w mieście już było inaczej, ale i tak w porównaniu do Niemiec to tępota i
zacofanie. Jakoś się jednak żyło. Pracowało, chodziło na tańce nawet... Byle tylko nie
szkodzić ojczyźnie i towarzyszowi Stalinowi. A potem wybuchła wojna. Nagle
pojawili się Niemcy. Na początku nie byli tacy straszni, przynajmniej ona się z takimi
nie zetknęła. Rozdawali czasami czekoladę, niektórzy mówili coś o Ukrainie. Zaczęła
trochę uczyć się ich języka. Dało się jakoś żyć. Była zresztą młoda, dla niektórych
nawet atrakcyjna, dawała więc sobie radę. Zabierali ludzi do pracy, do Niemiec.
Wielu nie chciało, uciekali... ale dlaczego? Nie rozumiała tego. Sama niewiele
potrafiła, a w pierwszej kolejności poszukiwali fachowców. Przynajmniej jeszcze
wtedy. Innych zapędzali do pracy dla Rzeszy na Ukrainie. Aż tu jednego dnia wielka
łapanka. Cała Połtawa zablokowana przez setki żołnierzy i policjantów, wielu z
tresowanymi psami do łapania ludzi. Biorą tylko młode kobiety. Ktoś usłyszał, że
potrzebują do wojskowych burdeli, żadna się im nie wywinęła. Jak to u Niemców,
wszystko świetnie zorganizowane. Prowadzą zatrzymane go gabinetów, a tu od razu
bada je lekarz. Są takie co odpadają. Tatianie, tej z sąsiedniego domu, udało się
wrócić do męża, bo była w ciąży. Nie wzięli. Później w wagony i rozwieźli po
różnych częściach okupowanej Europy. Ona trafiła tutaj. Nie wszystkie jednak trafiły
do domów publicznych. Pracy w innych profesjach też w Niemczech nie brakowało.
Nie było tak źle. Kto pracował uczciwie dla Rzeszy, ten miał co jeść i w co się ubrać.
W porównaniu do tego, co było w domu, to tu istny raj, mimo że u wroga. A że
jeszcze była młoda, ładna i zaradna, wręcz cwana, dawała sobie doskonale radę...
Jakoś dotrwała do końca wojny bez kłopotów. Ludzie też pomagali. Mężczyźni
potrafili zorganizować coś do jedzenia, podzielili się. Byli tu Ukraińcy i Polacy, i
Rosjanie. Polaków nie lubiła. Pamiętała, jak ją uczyli, że to naród imperialistów i
wyzyskiwaczy. Nie chciał się przyłączyć do Związku Radzieckiego. „Te polaczki” –
mówiła o nich ze swoimi. Chociaż taki jeden, Stasiu chyba miał na imię, nie był taki
zły. Podobała mu się nawet. Też jej zawsze coś podarował. Miał dobrą pracę u
Niemców na kolei. Język podobny, rozumieli się. Tak, widywała tych Polaków teraz
7 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
tu często. Żyją dobrze. Są tacy, co się tu pożenili z dziewczynami. Mają takie swoje
osiedle. Chłopcy wstąpili do amerykańskich Oddziałów Wartowniczych, dostali
dobre wynagrodzenie, utrzymanie i mieszkania, nawet służbę niemiecką. Mają
swojego księdza, klub, orkiestrę. I nikt ich nie wyrzuca stąd, a wręcz odwrotnie!
Stasiu też wpadł na nią nie tak dawno, jak wracała od tego fałszywego Żyda,
pozdrowił, zapytał, co słychać. Ale wtedy on jej nie interesował. Taki przystojny w
tym mundurze z białymi pasami. Chyba nie ma żadnej kobiety, chociaż nie wiadomo.
Lubił zawsze poużywać życia. Jeśli ma, to też nie problem. Tak, jest szansa tu zostać
przy tych Polakach. Nawet jeśli pojechać do Polski, to tam też lepiej niż u nas.
„Słyszałam, że wszystko da się załatwić... nawet można powiedzieć, że miałam
rodziców Polaków. Przecież mogło tak być. Oczywiście. U nas słyszałam kiedyś, jak
taki z NKWD chyba mówił, że to my tworzymy historię, to i ja sobie stworzę”.
Tak rozmyślając po drodze, Swietłana znalazła się, tak jakby całkiem
przypadkowo, w kwartale miasta wyznaczonym dla wojsk okupacyjnych.
Kwaterowali tu też Polacy w służbie amerykańskich Oddziałów Wartowniczych.
Spacerowała więc tam i z powrotem po jednej głównej ulicy, przez którą każdy tu
zmierzający musiał przejechać. Z zadumy wyrwał ją nagły pisk opon i zatrzymał się
wojskowy jeep.
– Cześć, Swieta! Co u ciebie słychać? Co ty tu robisz? – zapytał uśmiechnięty
Staś siedzący obok kierowcy. – Jedź, ja wrócę sam, znajomą spotkałem – powiedział
szoferowi i wyskoczył z samochodu.
Rozpoczęli rozmawiać jak dobrzy znajomi. Od słowa do słowa zaprosił ją do
siebie na sobotę na tańce do klubu. Oczywiście przystała z ochotą na propozycję.
Taki elegancki, buty wypucowane aż się świecą i koszula czysta, pachnąca, z białym
kołnierzykiem, nie to jednak co te nasze chłopy.
– Odprowadzić cię do domu? – zapytał jeszcze.
– Nie, nie. Nie trzeba. Przejdę się sama. Muszę jeszcze coś przemyśleć.
„Wiedziałam, że się uda, ja mam zawsze szczęście” – pomyślała. Było
faktycznie o czym myśleć. Do soboty czasu niewiele, a w głowie należało
8 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
dopracować do końca ten chytry plan.
9 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Wrocław 1946
Wrocław wiosną 1946 roku przypominał inną planetę i trochę Dziki Zachód.
Zgliszcza i ruiny, na których rodzi się na nowo życie ze wszystkimi swoimi barwami,
tymi ciemnymi także. W mieście Niemcy, Polacy, Rosjanie (raczej sowieci, bo są
przedstawiciele wszystkich radzieckich narodów), repatrianci, szabrownicy i
spekulanci. W każdej z tych grup znajdą się chętni i rządni uciech, rozrywki.
Człowiek jest tylko człowiekiem, zawsze tego będzie potrzebował. Doskonale o tym
wiedzą Józko Majcher i Walerko Bałak. Obaj ze starej lwowskiej szkoły kryminalnej.
W podziemnym półświatku potrafili zawsze dobrze się ustawić i zarobić.
Doświadczeni latami okupacji brunatnej i czerwonej trafili tu już latem 45. Szybko
odkryli źródło dochodu i zorganizowali podziemne kasyno. Dosłownie podziemne,
bo mieściło się w jednej z piwnic częściowo spalonej kamienicy w pobliżu Teatru
Miejskiego. Wstęp tylko dla wtajemniczonych i sprawdzonych klientów, jak w
Chicago w latach prohibicji. Taka namiastka Zachodu. Tu chętnie bywali ci, których
było na to stać. Typy spod ciemnej gwiazdy, oficerowie polscy i sowieccy
przepuszczali skarby zdobyte na pokonanych Niemcach. Ruletka, dobry alkohol,
kelnerzy, wszystko tak jak powinno być. W komendzie milicji oczywiście też ktoś
dobrze wiedział, co dzieje się w pobliskiej piwnicy, ale z wiadomych przyczyn nie
interweniował, a wręcz pomagał chociażby w taki sposób, że każdej nocy w pobliżu
ulicę patrolował przynajmniej jeden funkcjonariusz. Wszystko funkcjonowało dobrze
od kilku miesięcy. Klientów przybywało. Wieczór jak każdy. Na sali dobrze bawiące
się towarzystwo. Rosyjscy oficerowie popijają zdrowo i przegrywają zdobyczne
dolary. Towarzyszące im damy obwieszone kosztowną biżuterią, która jeszcze
niedawno należała do szanowanych rodów niemieckich dzielnie im sekundują. Jacyś
panowie w garniturach, przy jednym ze stolików w eleganckim kostiumiku, widać, że
szytym na miarę z materiałów z UNRRY, młoda, ładna kobieta. Szeroki kapelusz
przysłania jej twarz. Jest tu dopiero po raz trzeci, przyjaciel jeszcze z Tarnopola, a
10 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
obecnie handlarz zaopatrujący miasto w mięso, ją tu rekomendował. Młody polski
kapitan siedzący przy tym samym stoliku nieśmiało ją adoruje. Szarmancko podaje
jej ogień. Dopijają swoje kieliszki koniaku spokojnie, póki co nie zajmują się grą.
Ulicą leniwie przechadza się milicjant, wie co ma robić, czego nie widzieć, kiedy
ewentualnie interweniować. Wdzięczny jest porucznikowi za ten właśnie „przydział”.
Zawsze to parę groszy extra i jakieś luksusowe prezenty też się trafią. Na stercie
gruzów przysiadł się jakiś biedny, kuśtykający inwalida wojenny. Młody chłopak,
dowiedział się gdzieś chyba, że tu pojawia się często lepsze towarzystwo, więc może
jakoś wspomoże kalekę, może nawet paczkę papierosów ktoś podaruje.
– A niech sobie siedzi biedak, niech i on coś ma, przecież jak i gdzie on tu
zarobi – wymruczał pod nosem milicjant i pomalutku ruszył w kolejną rundkę.
Nagle łomot, kurz i pył. Na sali, jakby wyszli ze ścian i sufitu, pojawia się
trzech zamaskowanych mężczyzn. Uzbrojeni po zęby, pepesze, granaty. Jak na
gangsterskich filmach terroryzują gości. Biją i ogłuszają personel kolbami. Wszystko
bardzo sprawnie, pieniądze wędrują do worka, jeden z nich każe ściągać i sam zrywa
z kobiet biżuterię. Kapitanowi, siedzącemu przy stoliku z elegancką dziewczyną w
kapeluszu, dyskretnie udaje się wyciągnąć z kabury pistolet, ale gdy bierze na cel
jednego z napastników, jego sąsiadka strzela mu prosto w głowę. Teraz wszyscy
szybko do wyjścia. Na ulicy zaalarmowany wystrzałem milicjant podbiega do
budynku, z ramienia ściąga karabin, ale siedzący inwalida strzela mu w plecy.
Gospodarze lokalu przygotowani są i na taką sytuację. Wiedzą, co im grozi i co
należy robić:
– Józku, tak jak my planowali, zabieramy klamoty i spieprzać trzeba. Staszku,
na nas czeka w Szczycini, a potem si zobaczy. – W stolicy Dolnego Śląska już się
nigdy nie pojawili.
Zza rogu wyjeżdża willys, napastnicy wskakują i znikają w gąszczu ruin. Trasa
przygotowana doskonale. Jadą na zachód, szybko, przez wyludnione miasto. Za
lotniskiem na Gądowie porzucają pojazd i rozpierzchają się. Za pół godziny są
umówieni w okolicach ul. Szczecińskiej. Mają przygotowane inne środki transportu,
11 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
furmanki. Wynajęli niewtajemniczonych woźniców, niby że wracają z Wrocławia z
suto zaprawianego przyjęcia. Jadą w stronę Złotnik, popijają po drodze, żeby wypaść
wiarygodnie. Wiedzą, że sąsiedzi wszystko widzą i chętnie o wszystkim opowiedzą,
jak ktoś będzie pytać. Natura taka. Znają się właściwie „od zawsze”. Pochodzą z
sąsiadujących podlwowskich wiosek przesiedlonych na Ziemie Odzyskane. Ich
„wędrówka ludów” zakończyła się w okolicach wrocławskiej Leśnicy. Nigdy nie
uśmiechała im się ciężka praca na roli. Wabił ich wielki świat, to co było dostępne
już we Lwowie. W „karierze” pomogła wojna. Chaos, demoralizacja stwarzały
wielkie możliwości. Zajmowali się szmuglem, czarnym rynkiem, handlem
informacjami, donoszeniem, wymuszeniami, zwykłym rabunkiem, szantażem...
Dwóch braci Roman i Włodek Karpiuk i Jan Oleszko (kierowca willysa w dzisiejszej
akcji) służyli też w UPA. Tam mieli wiele możliwości, chociażby uregulowania
rachunków z kimś, kto był niewygodny i zaszedł jakoś za skórę. Paweł Kryszko
(właściwie przywódca bandy) działał w AK. To bywało również przydatne. Markowi
Marko (inwalidzie) nie udało się uniknąć poboru do 2 Armii LWP i szlak bojowy
zakończył ciężko ranny w nogę pod Świdnicą. Zofia Pik od zawsze chciała żyć jak
wielka dama, jakie widywała, gdy jak mama zabierała ją czasami do Lwowa, pijące
kawę u „Georga” czy spacerujące na Wałach Hetmańskich lub Rynku. Jaką damą
może zostać w kraju demokracji ludowej, zrozumiała szybko.
Lista ich grzechów była na tyle długa, że wiedzieli, co grozi im, jeśli w końcu
do nich dojdą. A że dojdą byli pewni. Znali już, na ile skuteczne jest NKWD.
Powojenny rozgardiasz pomagał im jeszcze jakoś funkcjonować, ale w każdej chwili
mogło zrobić się gorąco. Planowali ucieczkę na Zachód, a na to potrzeba było
pieniędzy. Kryszko miał kontakty z dawnych czasów, przewodników i kanał
przerzutowy. Oszczędności, dolarów i złota, też by wystarczyło, ale trzeba tam też
jakoś się urządzić.
Kiedyś przypadkowo w centrum Wrocławia spotyka dawnego znajomego
majora AK. Ten teraz działa w WIN, zaprzysięga Kryszkę i opowiada mu o
działającym nielegalnym kasynie, którym interesuje się podziemny wywiad. Można
12 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
tam prowadzić świetną robotę wywiadowczą. Kryszko podejmuje się rozpracowania
lokalu, ale w zupełnie innym celu. Razem z kompanami opracowują plan. Z trotylem
i bronią nie ma żadnego problemu. Wiedzą, jak rozbić ścianę, żeby znaleźć się w
miejscu akcji. Zofia przez jednego ze swoich byłych kochanków, hochsztaplera z
Tarnopola, załatwia dla siebie niewzbudzający podejrzeń wstęp do „klubu”.
Organizują jeszcze tylko samochód i skok udaje się. Doświadczenie wojenne,
partyzanckie, bandyckie przydaje się. Jeszcze tej samej nocy na szosie do Środy
Śląskiej ma na nich czekać samochód. To pierwszy etap przerzutu na Zachód. Dotrą
do granicy i przez Czechosłowacją do wymarzonej Amerykańskiej Strefy.
Niby rozochocone towarzystwo prosto z imprezy idzie do domu Karpiuków. Ci
jako bracia zajęli cały niewielki domek, nie ma więcej rodziny, świadków nie będzie.
– Dobra, przebierać się, ubrania spalić w piecu, sprawdzić, czy nikt niczego nie
zapomniał. Jak wieś zaśnie, ruszamy dalej – komenderuje Paweł Kryszko.
– Głupio tak trochę, swoich nie zobaczymy prędko – martwi się Marek Marko.
– Zobaczymy, zobaczymy. Jak się za łby wezmę Amerykanie z Ruskimi, to
zobaczymy. Niedługo będziemy już w Bawarii, to odkrytki swoim powysyłasz.
– A mówiłeś, że do Niemiec jedziemy?! W jakiej Bawarii?
Zaczekali, aż okolica ucichnie, pogasną światła i cichaczem wymknęli się ku
wolności. Samochód czekał tak jak było umówione.
*
W gabinecie, zajętym przez pułkownika NKWD Pietrowskiego, siedział polski
major z MBP Świątoniowski. Pułkownik czuł się tu jak udzielny książę, wiedział,że
praktycznie cała władza należy do niego i starał się gorliwie wypełniać swoje
obowiązki.
– Majorze, to nie był Werwolf, WIN czy inni faszyści. Oni zabiliby wszystkich,
zresztą to dla nas bez różnicy. Zachciało się kapitalistycznych rozrywek. Zobaczyli
trochę świata, rozbisurmanili. Okradają swoją ojczyznę. Towarzysz Stalin liczył się z
tym i przygotował dla takich odpowiednie instrukcje. Tam, gdzie pojadą, będą mieli
13 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
inne zajęcia. Waszymi obywatelami, których wczoraj zatrzymano, też my się
zajmiemy. Po tym, co się wydarzyło, ma nie być żadnego śladu! Zrozumiano
Majorze? Oficjalnie, jakby co, tam działali imperialistyczni szpiedzy. Waszym
zadaniem Towarzyszu jest znaleźć tych, co to zrobili. Oni w tym społeczeństwie
wyrosną na bohaterów, a tego nie chcemy! Co dalej, wiecie dobrze sami!
Powodzenia!
Świątoniowski wyszedł i zabrał się do pracy. Już po mieście biegali jego
informatorzy. Wiedział doskonale, że jakaś dedukcja, szczęście to bzdety z
kapitalistycznych filmów. Tu potrzeba metod takich jak stosują towarzysze
radzieccy. Psychologia, donosy, w mordę dać, kiedy trzeba, a i współpracować ze
społeczeństwem. No, tylko naród nieuświadomiony politycznie i nieufny.
Znaleziono szybko samochód, a raczej to, co z niego pozostało. Szabrownicy
byli pierwsi. Później, używając wszystkich wyżej wymienionych metod, śledczy
dowiedzieli się o furmankach i właściwie kiedy już dotarli do Złotnik, przyszedł
telefonogram, że nasi bohaterowie zostali zatrzymani przy nielegalnym przekraczaniu
granicy. Przesłuchiwali ich fachowcy, więc szybko skojarzono fakty. Jak rozkazał
pułkownik Pietrowskij postarano się o to, aby to zdarzenie wymazać całkowicie z
historii Wrocławia. Nasi przestępcy spoczęli na pewno w jakiejś wspólnej mogile z
prawdziwymi polskimi patriotami.
14 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Feministka
Dzień 1. Ślub
Ten szowinistyczny typ zaplanował to sobie i próbował wnieść mnie na rękach
do USC. Ja mu powiedziałam, że w takim razie ja będę jego stamtąd wynosić. On
popatrzył na przygotowane dla gości butelki szampana, pokiwał głową i wycofał się z
pomysłu. Ja wygrałam tę pierwszą bitwę, przyjaciółki!
Dzień 2. Bawimy się na weselu.
Świadek zaproponował, żeby porwać pannę młodą i wziąć okup. Ja
zaproponowałam mu porwanie innego gościa, Pana Marcina – on bogatszy ode mnie
i okup zapłaci bardzo dobry. Mężczyźni porwali Marcina i już nie wrócili za weselny
stół – przepijali okup. Ja znowu wygrałam!
Dzień 3. Odpoczynek i kac.
Mąż się obudził i zaczął leczyć kaca. Mnie zaproponował posprzątanie
mieszkania. Ja zainteresowałam się, na kogo jest i ma być zapisane to mieszkanie. On
odpowiedział, że jest jego, no ale jeśli ja tu będę sprzątać, niech będzie już moje,
tylko żebym się już go nie czepiała. Zadzwoniłam do swojego adwokata, przyjechał i
załatwiliśmy sprawę. Posprzątałam to mieszkanie. Wygrałam! Ja je zdobyłam!
Dzień 4. Trzeba iść do pracy.
Obudziłam się rano, wzięłam prysznic, oporządziłam się i przygotowałam sobie
śniadanie. Ten lewus mój mąż chciał, żebym ja jemu zrobiła śniadanie. Objaśniłam
mu, że takie śniadanko można jeść tylko po prysznicu, ubrany i ogolony. On nie
próbował protestować i zrobił sobie sam dwie kanapki. Nie były zbyt apetyczne. No
wszystko mi jedno, ja i tak wygrałam!
15 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Dzień 5. Przyszli do nas jego rodzice.
Jego mama spytała, czy żonka dobrze gotuje, tzn. ja. Odpowiedziałam, że gotuję
nieźle, no ale w tej chwili nie będę się tym zajmować, bo wzięłam do domu jakąś
pracę z firmy. Powiedziałam jeszcze, że jej syn w ogóle nie potrafi gotować, chyba
źle go wychowała. Teściowa przełknęła ślinę i poszła do kuchni. Widocznie będzie
uczyć syna gotować. No tak, na naukę nigdy nie jest za późno. Wygrałam jak zawsze.
Dzień 6. Wybieramy się i planujemy miesiąc miodowy.
On, mój mąż, zaproponował, żeby pojechać do Hiszpanii. Ja od dziecka
marzyłam, by zwiedzić Hiszpanię, no ale nie można przecież po tylu wygranych
starciach, ustąpić i dać mu satysfakcję. Powiedziałam, że jedziemy do Irlandii.
Okazało się, że on właśnie o Irlandii marzył od dziecka, a Hiszpanię zaproponował
tylko dlatego, że chciał mi tym sprawić przyjemność. A ja taka mało bystra żona.
Zdaje się – dzisiaj ja sama ze sobą przegrałam. Strzeliłam samobója.
Dzień 7. On zaczął planować dziecko.
Wybieramy się do Hiszpanii. On zaproponował, byśmy nigdy nie planowali
dziecka. Powiedziałam mu, że to moja sprawa planować czy nie dziecko, i jego
zdanie w ogóle mnie nie obchodzi. Powiedział, że oczywiście tak jest, tylko czy
moglibyśmy zacząć się nad tym poważnie zastanawiać, i ewentualnie planować, po
miodowym miesiącu? Powiedziałam, że dokładnie podczas miodowego miesiąca nad
tym się zastanowimy, bo wszyscy normalni ludzie wtedy właśnie zajmują się
robieniem dziecka!
On uśmiechnął się szeroko, objął mnie i pocałował. Ja wygrałam, on z radością
przyjmuje wszystkie moje inicjatywy! Tylko dlaczego miał taki wyraz twarzy ,jakby
to on wygrał?
Pociąg miłości?
16 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Internetowe portale randkowe i towarzyskie chyba najbardziej ze wszystkiego
przypominają dalekobieżne pociągi i to na bardzo długich trasach. Na tyle długich, że
już chyba nikt nie pamięta, kiedy wyruszyły i dokąd jadą. Ciągle nowi i nowi
pasażerowie wsiadają na odpowiednich przystankach swojego życia. Ktoś ledwo
zdążył, ktoś inny wesoło zajmuje miejsce z masą przyjaciół i ogromną ilością
klamotów, tu mamy na myśli zdjęcia odpowiednio wcześniej przygotowane
oczywiście. Korzysta śmiało ze wszystkich wygód i udogodnień, rozkłada się po
półkach, przebiega i zagląda w sąsiednie przedziały i wagony. Szybko znajduje sobie
cel i zaczyna robić maślane oczka i szczerzyć ząbki w uśmiechach.
Ktoś inny stoi sobie skromniutko w korytarzu z jedną torebką – fotką albo w
ogóle bez niej, nerwowo pali papierosa i rozgląda wokół, no nikogo nie zaczepia,
czeka, kiedy na niego zwrócą uwagę i zaproszą do swojego towarzystwa. Jeśli nie
doczeka się zaproszenia, to wysiada na najbliższej stacji.
Nowi pojawiają się z entuzjazmem, nadzieją, z jakimś określonym celem.
Biegają po całym pociągu, zmieniają rozmówców. Czas mija i niektórzy znikają. Nie
dlatego, że dojechali, tylko sił już nie mają podróżować dalej, nie wytrzymują. Inni
znowu zakotwiczają się tu na stałe i tu organizują sobie życie. Zakochują się...
podobno uprawiają też seks, nie zamierzają wysiadać z wirtualnego wagonu, dobrze
im.
Tu wszystko jak w prawdziwym pociągu. Sąsiad, przed którym możesz
otworzyć duszę i wysłuchać jego zwierzeń, przegadać noc do rana. A obudziwszy się
rano, zauważyć, że sąsiada w przedziale nie ma, a na jego miejscu wisi skromna
tabliczka „ankieta usunięta”. I podążasz dalej... i natrafiasz na byłego sąsiada, a on
już ciebie nie pamięta. I sam masz do siebie pretensje za wieczną naiwność i
łatwowierność.
Takich pociągów jest bardzo dużo. I drogich ekskluzywnych ekspresów, i
zwykłych, wolnych kolejek podmiejskich. Niektórzy próbują jechać w tym samym
czasie w kilku, inni przesiadają się co chwilę lub w końcu wybierają jeden i jadą nim
długo, znajdują w tym przyjemność, odpoczywają. Jadą miesiącami, latami.
17 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Wysiadają i wracają.
Nikt już nie pamięta stacji docelowej. Sama podróż jest ciekawsza. Wieczne
poszukiwanie staje się celem życia. O, ten współpasażer ciekawy, mądry, ładny, a i
tak wysiądzie i zniknie.
A może jutro pojawi się ktoś jeszcze? A mnie już tu nie będzie? A może to nie
mój przystanek? Tak, ja już nie pamiętam, jaka była moja stacja. I zapytać nie ma
kogo. Konduktor dawno zgubił mój bilet. I konduktora też nie ma już, a pociąg jedzie
i jedzie. A może stacja została w tyle i ten, kogo ty szukałeś stoi na pustym peronie i
spogląda w ślad za tobą.
Pociąg bardzo, bardzo dalekobieżny, droga bez początku i końca, ze swoimi
legendami i mitami. Z głupim maszynistą o imieniu Internet. Z konduktorami-portalami towarzyskimi. Oni witają, sprawdzają, pomogą zawsze. A ty patrzysz w ich
oczy i męczysz się tu, wierzysz.
18 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Jak w powieści
Prawie wszystko potoczyło się jak w powieści. Nie takim czytadle klasy B tylko
stworzonym przez genialnego autora, który zaliczany jest już do współczesnych
klasyków.
Wielkie, wspaniałe, szczere i romantyczne uczucie. Jeden główny cel w życiu to
być razem do śmierci. Związek na odległość zawsze jest trudny, robisz więc
wszystko, aby to zmienić. Zarabiasz i inwestujesz pieniądze, tworzysz, budujesz coś
na przyszłość. Bez tego niczego nie osiągniesz. Interes się rozwija, nabiera realnych
kształtów. Wszystko zaczyna się układać. Są jak zawsze opóźnienia, problemy, ale co
tam, poradzisz sobie ze wszystkim! Dzień za dniem przybliża cię do celu. Po tylu
latach niepowodzeń, samotności los ci w końcu daje szansę. Kochasz i jesteś
kochany, czego w życiu trzeba więcej? Już niedługo! Wiesz o tym! I będzie
wspaniale...
Gdzieś wewnątrz tkwi obawa, ale starasz się ją w sobie zagłuszyć, no bo niby
dlaczego ma się nie udać. Czy po to życie tak cię doświadczało? Przecież nie można
być wiecznym nieszczęśnikiem...
Chociaż... jak w tej piosence „W życiu piękne są tylko chwile”...
I nagle spada to na ciebie. Krótka, ale szczera dosadna rozmowa. Jako człowiek
znający życie nie masz już żadnych złudzeń. Koniec. Świat wali się na głowę.
Ciemność, pustka, nie ma celu... nie ma niczego. Dlaczego?
Czy to ważne teraz dlaczego? Masz dość, świat jest okrutny, nie warto się
męczyć, nie po to pokonałeś tyle przeciwności losu, że kilka książek można by o tym
napisać. Wszystko na darmo, wiesz już na pewno...
Umrzeć potrafi każdy dureń. Odejść tak, żeby po sobie zostawić porządek –
tylko dżentelmen. Siadasz i szybko zakańczasz sprawy, nikt nie może przez ciebie
mieć problemów. Wysyłasz kilka wiadomości do kogoś, kogo uważasz za godnego
twoich wyjaśnień. Wszyscy, którzy cię szczerze kochali, są już na tamtym świecie.
19 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Do końca nie jesteś pewien, czy ich spotkasz... Potem już bez problemu, spokojnie
sączysz alkohol, a ręka sama sięga po truciznę. I spokojnie zasypiasz. Już po
wszystkim, nikt cię więcej już nie skrzywdzi i ty nikogo... najlepsze honorowe
wyjście...
Budzisz się w plątaninie silikonowych rurek. Wychodzą z nosa, z gardła, coś
poprzyczepiane do klatki piersiowej, do przegubów dłoni. Wokoło ludzie w białych
ubraniach. Patrzą, nawet się uśmiechają, coś szepczą między sobą, dyskutują.
Wychodzą w końcu, nie wiesz, ile to trwa, bo czas jest teraz dla ciebie pojęciem
względnym. Pozostaje jeden, starszy pan.
– Dlaczego pan to zrobił? Co było przyczyną? Jaki powód właściwie?
– Co takiego, nie pamiętam.
– Dobrze pan wie i pamięta, co prawda będą się zdarzały zaniki pamięci, ale
teraz pan doskonale wie i może mi odpowiedzieć. – Bardzo spokojnie i fachowo
mnie podchodzi. To chyba jakiś psychiatra.
– Mam dosyć życia... stres, świat jest okropny... nie ma sensu, chcę już mieć z
tym spokój, nie będzie lepiej, interes nie wychodzi... – dukam pomalutku, bo rura w
gardle nie bardzo pozwala mi się wysławiać. Ale chcę go już spławić.
– Pan mnie oszukuje. Pan nie jest idiotą. Coś musiało być przyczyną. Jest pan w
policyjnym szpitalu, przejrzałem już pańskie wszystkie wypisy, znam pana życie na
wylot. Tacy ludzie jak pan nie popełniają samobójstw. Z tylu opresji pan wyszedł,
tyle razy uszedł Pan z życiem... w pracy, jako ratownik górski, jako przewodnik...
sam ratował ludzi z opresji, uwielbia pan walczyć, nie jest pan biedny... i nie będzie...
– Wierzy pan w Boga, doktorze? Bo ja już nie...
– Wierzę, ale nie wierzę, że ten postępek spowodował upadek wiary. Modlił się
pan o śmierć, a on nie wysłuchał? Do tego pana pchnął jakiś osobisty powód, może
banalny, może idiotyczny i śmieszny, a może poważny... no co?
– Powiem, to dacie mi spokój?
– Oczywiście, ale nie do końca i na siłę nie będę Pana leczył ani motywował do
powrotu do zdrowia. Jako doświadczony człowiek doskonale wie Pan, że do tego
20 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
trzeba zmotywować się samemu.
– Kobieta... rozumie pan?
– Zrozumiałem. Tak też myślałem, ale miałem wątpliwości. Pan jest
inteligentny, opanowany, doświadczony, zaprawiony w boju, nie boi się pan
ryzykować życiem, ale nie w takich sytuacjach... Okazuje się, że miłość jednak
potrafi powalić i kogoś takiego z tak mocną psychiką. Szaleńcza miłość i prawdziwa.
Nie zwykłe zakochanie się.
– Z mojej strony prawdziwa, panie doktorze...
Teraz zabrali się za leczenie. Ból fizyczny paskudny, jakbym płonął wewnątrz,
ale co mi tam. To nieważne. I czy uleczą? Też nieważne. Co ma być, to będzie, ale
znając moje szczęście, wiem, że niedługo będę znowu biegał, wspinał się.
Psychiatrzy też już odpuścili. Badali, sprawdzali, wypytywali i wpatrywali się we
mnie. W końcu zebrało się konsylium i stwierdziło, że psychika naprawdę w
porządku, był to tylko przypadek jakiś tam, ale wytłumaczalny. Taki ktoś jak ja,
któremu nikt nigdy w życiu nie pomógł, bo nie było takiej potrzeby, poradzi sobie
sam najlepiej i sam się uleczy. Tylko jedna młodziutka lekarka próbowała się
mądrzyć:
– Dlaczego pan połknął tyle lekarstw, co w tym przypadku stało się trucizną?
– Bo, pani doktor, przez panikarstwo mojej byłej żony i przez zmianę przepisów
dotyczących posiadania broni na kretyńskie, nie miałem już w domu pistoletu, żeby
sobie honorowo strzelić w skroń.
Tak sobie leżąc, wpadłem na to, że mój przypadek jest podobny do tego, co
przytrafiło się bohaterowi jednej z powieści mojego ulubionego autora. Zacząłem
męczyć odwiedzających mnie, aby mi ją przywieźli. Tłumaczyłem, gdzie ją znaleźć,
co przy ogromie mojej biblioteki nie jest łatwe. W końcu przynieśli wszystkie
pozycje tego pisarza. Między zabiegami, badaniami, wizytami, telefonami zapadałem
teraz w lekturę. Przyjaciele odwiedzali mnie, starali się podnieść na duchu i zrobić
wszystko, aby mi się polepszyło. Nie mogli mi dać, tego czego pragnąłem ogromnie
(i tylko tego), więc nie zrobili właściwie dla mnie niczego. Dziwne, jak różnią się
21 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
słowa otuchy męskie od żeńskich. Faceci mówili tylko:
– Nie martw się, tyle jest lasek na świecie! Jeszcze się razem nie raz wódki
napijemy i poszalejemy. One takie są! Wszystkie baby to k...y itp. Jeden nawet,
kartkując moje kochane książki, wynalazł taki cytat i pokazał mi go jakby na
potwierdzenie tego wszystkiego, co mówili o kobietach:
„Z mej najstraszliwszej podróży przywiozłem największy skarb, jaki tylko może
Allach dać człowiekowi, wierną żonę. Aby zaś dać świadectwo prawdzie, ukażę wam
ją, przyjaciele. Klasnął w dłonie i czterech niewolników wniosło kobietę na krześle
obitym purpurą. Oni pochylili nisko głowy, witając ją ukłonem, zasię poczęli patrzeć
ciekawie, widząc z trudem, gdyż zmrok był w komnacie. Potem krzyknęli:
– Sindbadzie! Ta kobieta jest martwa!
A mądry Sindbad uśmiechnął się i rzekł:
– Głupcy! Jakże inaczej mogłaby być wierną (...)”
(z ósmej podróży Sindbada Żeglarza w Awanturach arabskich Kornela
Makuszyńskiego).
Ale to też bym zrozumiał i wybaczył... byle tylko chciała być ze mną...!
Kobiety natomiast wspierały mnie inaczej. Pocieszycielek jest bardzo wiele.
Płacz, smutne miny komplementy pod moim adresem i teksty typu „ty potrzebujesz
miłości a nie litości”, „znajdziesz jeszcze kogoś sobie”, „jeszcze będziesz miał żonę i
dzieci”, jakbym o niczym innym nie marzył. Marzyłem, ale tylko o niej. Na
stwierdzenie „ta kobieta nie jest warta tego, co dla niej robisz”, chciałem się
poderwać i ryknąć:
– Skąd, ty szmato, wiesz, czego i ile ona jest dla mnie warta!?
We wszystkich tych pocieszeniach widziałem gdzieś głęboko ukryty jakiś cel.
Kobiety nie do końca rozumiały mój przypadek, ale jakoś dziwnie prawie każda
próbowała coś dla siebie ugrać. Jak to mówił wynalazca Ochocki w „Lalce”? Jakoś
tak: „Cóż to za podły gatunek zwierząt te baby. Usiłują nami rządzić, a ograniczony
ich umysł nie jest w stanie nas pojąć”.
Znalazła się też jedna nawiedzona religijnie, członkini jakiejś sekty czy cholera
22 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
wie jak to nazwać:
„Jezus Cię kocha, Bóg Cię zbawi”, „Bóg nas dokazuje, czyni ból, żeby potem
dać w zamian coś wspaniałego”. Nieźle rozgniewało mnie: „Bóg już znalazł Ci
gdzieś nową partnerkę".
Pogoniłem ją wtedy stanowczo, ale to chyba jakiś odłam Świadków Jehowy, co
jak wyrzucasz drzwiami, to wracają oknem. Przyprowadziła swojego pastora, albo
jakiegoś innego guru, i ten teraz zaczął uderzać w podobne tony, widząc chyba
załamaną duszę po przejściach, a to świetny obiekt do nawrócenia, czyli
podporządkowania sobie. Tu okazało się, że psychiatrzy się nie mylili w ocenie
mojego zdrowia.
– Jak się Pan czuje? Słyszałem wszystko i martwię się, żeby Ppn sobie czegoś
nie zrobił znowu, po to tu jestem, żeby pomóc – zaczął.
– Niech się pan nie martwi, zabić się może tylko żywy człowiek, ja fizycznie
wracam do zdrowia, ale duchowo już umarłem, nie ma mnie – odpowiedziałem
zresztą zgodnie z prawdą, bo tak uważam. Teraz on przystąpił do ataku:
– Bóg nas doświadcza, cierpimy, wszystko się dzieje z Jego woli, ale w zamian
za to da nam... – Nie dałem mu skończyć. Obłożony swoimi mądrymi książkami
byłem w temacie.
– Przestańcie za wszystko winić Boga! Robicie z niego największego przestępcę
w dziejach ludzkości. To człowiek robi zło człowiekowi. Bóg zorganizował
holocaust, komory gazowe, krwawe wojny, głód, łagry, Hitlera, Stalina. I
jednocześnie jednakowo kocha wszystkich? I ofiary, i oprawców? I rozgrzeszony
esesman pójdzie do nieba, i będzie spotykał po drodze swoje ofiary, które zagazował
i zakatował? A czy oni tam w niebie, też będą musieli przed nim ściągać czapkę,
kłaniać się i schodzić z drogi? A ktoś, kto nie spotkał takiego pastora, jakim pan jest,
a był dobrym człowiekiem, to pójdzie do piekła? Dobry i uczciwy poganin lub ateista
jest gorszy niż nawrócony bestialski morderca? W to nie uwierzę... Owszem, wierzę
w Boga, darował mi życie kilka razy, śmierci już nie raz w oczy zaglądałem, tylko
zastanawiam się po co?... – Tu zauważyłem, że trochę mu pomagam i zaraz zacznie
23 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
mnie nawracać, a miałem go dosyć i chciałem się pozbyć, więc ująłem to tak:
– Teraz już wiem po co, żebym trwał mocny w wierze, a takiego guru jak ty
chętnie bym postawił pod ścianą za tumanienie ludzi, ale to nierealne, więc jak
wyzdrowieję, to chętnie skopię ci dupę, sekciarzu.
Wstał i wyszedł czerwony, chociaż obiecał, że będzie się za mnie modlić. Mój
katecheta byłby zadowolony, no może głośno by tego nie powiedział. Ta, która go tu
sprowadziła, dalej zamęczała mnie esemesami, że pokaże mi prawdziwego, dobrego
Boga, ale ja mam już to gdzieś.
Wracam do zdrowia, wiem, że żyć trzeba, męczyć się na tym świecie mam dla
kogo. Nie udało się skończyć ze sobą, chociaż nie do końca. Fizycznie jestem
obecny, duchowo już umarłem i wiem, że nigdy nie zmartwychwstanę.
24 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Blizny miłości
Mówią czas leczy, że wszystkie rany goją się i przestają boleć. Na pewno to
prawda. Każdy, nawet bardzo silny ból z czasem przycichnie i tylko czasem z rzadka
da o sobie znać. Ból przechodzi. A blizny zostają. Jeśli skaleczysz się w palec, poleci
krew. Można ją zatamować, przyłożyć opatrunek, przyschnie, zagoi się, a w tym
miejscu pozostanie malutka blizna. A co robić, jeśli rana nie na palcu, a w sercu? Jak
założyć tam opatrunek, który pomoże zagoić się i z czasem przemienić się w bliznę?
Jak człowiek zatrzymać może ten zalew bólu? Na to pytanie zna odpowiedź tylko
serce. Tylko ono wie, dlaczego nawet najgłębsza rana zagoi się i przestaje reagować
na najmniejsze wspomnienie jej przyczyny. Rany po cichutku goją się i nawet często
zostają zapomniane. Blizny po nich pozostają na zawsze. Im człowiek starszy, tym
więcej ich, a szramy tworzą coś w rodzaju mapy, z której można dowiedzieć się
wszystkiego o jego życiu. Niestety tworzą się tylko na miejscu głębokich ran
spowodowanych nieszczęściami. Nie będzie ich, jeśli dopisuje nam szczęście, radość,
pojawią się wraz z bólem i rozczarowaniem. Każde nieszczęście, ból, zdrada,
nieprzychylność losu – na sercu. Mówią, że są ludzie umiejący przepowiedzieć
przyszłość człowieka po linii życia na jego ręce. Jeśli byłoby możliwe zaglądnąć w
czyjeś serce, wydaje mi się, że nic nie przeszkodziłoby odczytać jego przeszłość.
Tam jest wszystko napisane. Rany goją się i znikają. Ból cichnie i tylko czasem daje
o sobie znać. Blizny pozostają na zawsze... jakby ktoś specjalnie je jeszcze wycinał,
żebyśmy o nich nigdy nie zapominali. Żebyśmy zawsze pamiętali o gorzkich lekcjach
życia. Nie dlatego żeby cierpieć i cierpieć, tylko chyba żeby nie zapomnieć. Przecież
zawsze wszystko co złe znika w końcu z naszej pamięci i robi miejsce dla nowych
błędów, które jak dwie krople wody bywają podobne do tych już popełnionych
kiedyś. Szramy zawsze przypominają nam o pomyłkach życiowych przed powtórką.
Niestety często nie słuchamy tych cichych sygnałów, które serce nam tak
zapobiegliwe posyła. Być może my nie umiemy słuchać. Być może ono zawsze zna
25 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
prawidłowe rozwiązanie problemu i wyjście z każdej trudnej sytuacji, a nam stale
jego żal, bo poznało już tyle nieszczęść i rozczarowań i nie pozwalamy mu
podpowiedzieć nam, co będzie lepsze dla niego samego. I chyba w tym zamyka się
cały nasz problem – nie słuchamy naszego serca i tym samym znowu i znowu
doprowadzamy się do cierpienia, w którym właściwie przeżywamy całe nasze życie.
26 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Kiedyś też wydawali fajne książki...
Chyba były to pamiętniki. Okres międzywojenny i ówczesny „wielki świat”,
czyli „na salonach”. Pokolenie „legionowych romantyków”. Moda na dwuczłonowe
nazwiska, z których pierwsze było pseudonimem. Mieliśmy Wieniawę-
Długoszowskiego, Kmicica-Skrzyńskiego, Grzmota-Skotnickiego, Młota-Fijałkowskiego, Borutę-Spiechowicza... i wielu innych. Bohater opowieści pisał się
również podobnie, jak na oficera przystało, a familia jego brzmiała Kur-Wiara.
Stopnia nie pamiętam, być może pułkownik. Gdy zjawiał się na rautach czy balach w
pięknym, galowym mundurze, przy autoprezentacji trzaskał obcasami, całował
kobiety w rękę i przedstawiał się tubalnym głosem:
– Kur-Wiara!
I tu różne były reakcje dam, usłyszawszy bowiem słowo „kurwiara” często
przyjmowały do siebie jako epitet.
Kolejne wydarzenie, którego skojarzyć nie mogę z pozycją literacką, w jakiej o
nim czytałem, wyglądało następująco.
Rzecz miała się w czasach PRL-u. Na szczeblu dyplomatycznym doszło do
spotkania z delegacją, z któregoś z zaprzyjaźnionych wtenczas krajów arabskich.
Podczas wygłaszania toastów podniósł się jeden z przybyłych gości i oznajmił, że on
potrafi wygłosić taki po polsku. Podniósł naczynie do góry i usłyszano:
– Ryba jest dobra, pij ty pi.......y Beduinie!
Zapadła konsternacja, sytuacja jakoś uspokoiła się i cóż się okazało? Otóż
człowiek ten zanim został dyplomatą, w młodości pracował jako kierowca i
zajmował się dowozem zaopatrzenia dla polskich żołnierzy z armii gen. Andersa.
Klimat gorący, chłodni nie było, a woził często ryby, towar szybko psujący się.
Odbierając rybę, polski sierżant najpierw dokładnie ją oglądał, następnie wąchał i
jeśli jakość nie budziła zastrzeżeń i był zadowolony, wyciągał manierkę z wódeczką i
w nagrodę honorował naszego bohatera kubeczkiem tego napoju, wygłaszając taki
27 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
właśnie toast. Ja osobiście wnioskuję, że towar musiał przyjeżdżać zawsze w dobrej
jakości, bo jeśli nie, to dostawca nauczyłby się o wiele więcej i ciekawszych
wyrazów.
28 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Bonaparte w pizzerii, czyli jak zatacza koło nieraz opowieść.
Nasza babka jest specyficzna. To chyba jedyny taki okaz na świecie. Aby
rozpracować i zdefiniować jej wszystkie zagrania i odpały, należałoby najpierw
wykształcić odpowiedni dział psychologii czy psychiatrii. Jej cechami
podstawowymi są egoizm, egocentryzm i konfabulacja. Ta ostatnia tak silnie
rozwinięta, iż należałoby tu przytoczyć cytat z filmu „Nie lubię poniedziałku”
brzmiący „stara pieprzy trzy po trzy”. Przy czym zmyślanie nie pojawiło się u niej
wraz z rozwojem demencji starczych, bo takowe właściwie nie występują, chociaż
wiekiem dobija do dziewięćdziesiątki. Fantazję miała już bujną jako sprawna
sześćdziesięciolatka, a podobno i wcześniej. Mnie jest to trudno określić, bo nie
widywałem jej w dzieciństwie zbyt często. Zresztą nie tylko w dzieciństwie. Oprócz
nas, to jest wnucząt będących u niej w głębokim poważaniu, czyli mnie, mojego brata
i jeszcze dwóch kuzynów, miała oczywiście swoich ukochanych. Miłość do nich
przejawiała dużo mniejszym skąpstwem niż w stosunku do nas. Nic więc dziwnego,
że kontakt z nią ograniczał się do sporadycznych odwiedzin na przykład w czasie
jakichś świąt. Ja miałem to szczęście widywać ją czasami częściej, ponieważ na
naszej posesji wyznaczyła sobie kawałek ogródka, który uprawiała rekreacyjnie (tak
twierdziła, w rzeczywistości prowadziła gospodarkę rabunkową, plonami
wyjaławiając ziemię, do dziś nie możemy dojść z nią do porządku; no ale w
warzywniaku już wydawać grosza nie musiała). Nie widywała się z rodziną często,
ale za to na pytanie: „co słychać u kogoś tam?” potrafiła opowiedzieć z takimi
szczegółami, jakby wczoraj właśnie u niego była. I szczerze rozmawiała jak
prawdziwa, kochająca mama, babcia, teściowa.
Na początku lat 90-tych otwarto w naszym mieście amerykańską pizzerię. Dużą,
sieciową restaurację. Posadę tam otrzymał jeden z moich kuzynów. Zatrudniono go
gdzieś na jakimś stanowisku w kuchni. Kuzyn Tomek dobrze się w tym czuł, więc
podobało mu się. Była to jego pierwsza praca. W części rodziny, a konkretnie u
29 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
niektórych moich stryjów, wywołało to wielkie poruszenie. Mnie to bardzo dziwiło,
bo już jako nastolatek przywykłem zarabiać pieniądze. Dopiero po latach
zrozumiałem, co było przyczyną sensacji. Otóż podobnie jak u serialowego Ferdka w
tym kraju nie ma pracy dla ludzi z ich kwalifikacjami. Babci również mimochodem
obiło się o uszy, że wnuczek pracuje. Dokładnie jednak nie wiedziała, o co chodzi, bo
nikt jej nie wtajemniczał, a i jej po co sobie głowę tym zaśmiecać. Miała swoje życie
i swoje problemy. Początkowo na pytania:
– Co tam u Tomka, jak mu się pracuje?
– Robi picle, zagniata ciasto – odpowiadała.
Ale nie byłaby sobą gdyby z czasem wątku po swojemu nie rozwinęła.
Wpadłem na nią któregoś pięknego dnia, gdy krzątała się po ogródku. Nie było o
czym rozmawiać, więc sama zagaiła.
– Ty wiesz, że Tomek pracuje?
– Tak? A coś słyszałem.
– No pracuje, zagniata ciasto na picle. Był ostatnio u mnie i ręka strasznie go
bolała od tego zagniatania. Wiesz, tak cały dzień gniecie, gniecie, to bardzo ciężka
praca. Powiedziałam mu: „Niech cię ręka boska broni pokazać przy szefie, że nie
masz siły pracować! Przy nim masz zagniatać, choćbyś z nóg padał! A później już,
jak on zobaczy, że z ciebie taki dobry pracownik, to zapamięta i będziesz mógł obijać
się ile wlezie”. I on tak zrobił, posłuchał mnie. Później przyszedł, mnie ucałował i
powiedział: „Babciu, miałaś rację, dziękuję. Teraz już się tak nie napracowałem”.
Swoja drogą z babki niezły cwaniak. Zdałem relację oczywiście kuzynowi i jego
mamie. Kuzyn usiadł ze śmiechu. I oczywiście w zakres jego obowiązków nie
wchodziło robienie ciasta, bo żeby zagnieść dla pizzerii zajmującej lokal
dwupiętrowy, takich gnieciuchów musiałby tam być cały pułk. Placki przyjeżdżały
już gotowe.
– Ręka mnie bolała, bo mnie prąd kopnął i na zwolnieniu byłem.
Ciotka tylko podsumowała:
– Boże święty, niech on takich głupot tylko obcym nie plecie.
30 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Tego typu opowieści słyszeli inni członkowie rodziny, gdy w rozmowie padł
temat pracy kuzyna Tomasza. Dochodziły tylko szczegóły takie jak, że to najlepszy
pracownik w firmie, dostaje podwyżkę za podwyżką itp. Kulminacja nastąpiła trochę
później. Zbiegło się to jakoś z wizytą królowej Elżbiety w Polsce. Tym razem prawie
całą rodziną spotkaliśmy seniorkę rodu. I teraz sama zaczęła.
– A wiecie, jak Tomkowi idzie dobrze w pracy? Jest najlepszym pracownikiem.
Pracuje na zmiany, często i w nocy zagniata to ciasto. Ostatnio jak przyjechała do
nich królowa sprawdzić restaurację..
– Królowa?! – ktoś nie wytrzymał i wykrzyknął zdziwiony.
– Cicho bądź! Królowa! Tak na nią mówili! Próbowała tą piclę, tak jadła, jadła...
– tu babka pokazywała, jakie miny koneserskie stroiła królowa, degustując. W końcu
nie wytrzymała i powiedziała: „Ale dobrze zagniecione ciasto, kto to zagniatał?”. A
wszyscy jeden przez drugiego: „to Tomek, to Tomek!”. A Tomka nie było akurat w
pracy, a chciała go poznać. „To dać mu podwyżkę” – kazała. Na drugi dzień rano
Tomuś przyszedł do pracy, a wszyscy: „dostałeś podwyżkę od królowej”.
Opowieść babcina oczywiście zrobiła furorę, przez lata krążyła po rodzinie.
Ktoś gdzieś coś dodał, ktoś coś przekręcił. Na spotkaniach często to opowiadałem po
raz któryś tam z kolei, zawsze na gorące prośby biesiadników. W końcu opowieść
zatoczyła koło i trafiła znów do mnie. Na imprezce, w której uczestniczył kuzyn
Tomek wraz ze swoją małżonką, tradycyjnie już rozpoczęła się rozmowa o naszej
babci, a konkretnie jej różnych zagraniach. Wtedy moja kuzynowa zapytała:
– A ty wiesz, co ona kiedyś opowiadała? Kto jadł pizzę u Tomka?
– No kto? – I tu spodziewałem się królowej, i że znowu będę musiał jak
kronikarz poprawiać jakieś szczegóły.
– NAPOLEON !
31 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Tak sobie myślę, czasami grzebiąc w archiwach...
Tak sobie myślę, czasami grzebiąc w archiwach. Jakby to by było z tą Polską? I
jak było wtedy, gdy kształtowały się jej granice po zakończeniu I Wojny światowej?
O plebiscytach na Śląsku czy Warmii i Mazurach wiemy podobno wszystko. O
Powstaniu Wielkopolskim też. O zrywach Ślązaków do powstań również. Chociaż...
Kiedyś, gdy pracowałem w Lipsku (w dawnym NRD), gdzieś tak w połowie lat 90-tych, w jakimś centrum kulturalnym polsko-niemieckim czy czymś takim, wpadła mi
w ręce taka publikacja. Wydana w dwóch językach oczywiście. Autor przytoczył tam
takie niemieckie powiedzenie: „Die Heimat ist dort wo die Wurst hangt”, czyli
„ojczyzna jest tam, gdzie wisi kiełbasa”. Nawiązał tu do wydarzenia z tamtych
czasów, kiedy na Śląsku panowała napięta i ciężka sytuacja. Trwała walka, jeszcze
nie do końca militarna o to, czyj on będzie. Nie było już czego jeść, bo i gospodarka
w takiej sytuacji nie funkcjonowała prawidłowo. Z Warszawy wysłano pociąg z
żywnością, ale zatrzymany został na granicy przez Niemców. Korfanty gdzieś o tym
publicznie powiedział i przyśpieszyło to znacznie wybuch zrywu narodowościowego
i rozpoczęcie powstania. Ale nie o tym właściwie chciałem... chciałem o Kresach.
Przecież w latach 1918-1919 w Galicji Wschodniej trwała regularna wojna
polsko-ukraińska. Wojna, w której Polska na arenie międzynarodowej uznana była za
agresora. Głowa kościoła ukraińskiego, Metropolita Szeptycki, apelował o pomoc,
twierdząc publicznie, że Polacy to imperialiści, wynarodowiają Ukraińców i nie będą
w stanie stworzyć stabilnego państwa. Tym, którzy chcą wydać w tej chwili
jakąkolwiek ocenę jego działania, przypomnę tylko, że był on wnukiem hr.
Aleksandra Fredy i bratem słynnego polskiego generała.
Ciężkie walki, często w strasznych warunkach i nieprzystępnych terenach,
toczyły się od Przemyśla i Krosna aż po Tarnopol. Wspomina się tylko walki o
Lwów z listopada 1918 roku, a już prawie nigdy jego oblężenia przez siły ukraińskie,
które trwało aż do maja 1919 roku. Polacy przeciwko sobie mieli świetnie uzbrojone
32 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
przez Austriaków i Niemców regularne oddziały ukraińskie, których trzonem byli
słynni Strzelcy Siczowi. O tym poczytać można we wspomnieniach wielu oficerów,
uczestników tamtych wydarzeń, których zapamiętaliśmy jako bohaterów pól
bitewnych II Wojny Światowej: Stanisława Maczka, Boruty-Spiechowicza, Tatara-Trześniowskiego i wielu innych. W końcu Polacy zwyciężyli.
Znowu odwołam się do wysłuchanego kiedyś wykładu, niestety nie pamiętam
już czyjego. Dotyczył on tak zwanej świadomości narodowej w tamtych czasach
Polaków i Ukraińców. I udowodniono, że takowa wśród Polaków była wtenczas
znacznie, znacznie wyższa i silniej rozwinięta. Za porównanie służyły przykłady
chociażby takie jak ochotnicze wstępowanie do oddziałów militarnych. Tu dokazano,
że Polacy w bardzo trudnych okresach i przy wielkim zagrożeniu formowali nawet
100 tysięczne jednostki (nie do końca tak z tym było, ale na potrzeby tego artykułu
wystarczy), podczas gdy Ukraińcy mieli problem z rekrutacją 10 tysięcy żołnierzy.
Faktycznie coś w tym jest. Oprócz „polskich wysp” takich jak Lwów, prowincję
zamieszkiwała w większości ludność rusińska. Ale żywioł polski był bardzo
świadomy i prężny organizacyjnie. We wspomnianych wyżej pamiętnikach wyczytać
możemy, jak to przy zajęciu Drohobycza, które przeprowadzone zostało
błyskawicznie, a nie powstydziłby się takiego żaden z autorów Blitzkriegu, w
domach zamieszkałych przez ludność polską pootwierały się się drzwi i okna,
radośnie witając swoich i przystępując szybko do organizowania wszelkiej pomocy.
A w Borysławiu na wieść o zbliżających się szpicach prowadzonych przez
Stanisława Maczka, jego polscy mieszkańcy sami podjęli działania, rozbrajając
Ukraińców i witając wkraczających żołnierzy już pod biało-czerwonymi flagami.
I tu właśnie nachodzi mnie refleksja. Co byłoby, gdyby Ukraińcy wtenczas mieli
wyższą tę „świadomość narodową”? I gdyby wybuchło ogólnonarodowe powstanie?
Granice II Rzeczypospolitej musiałyby wyglądać zupełnie inaczej, niż je
zapamiętaliśmy.
Ale świadomość narodowa Ukraińców rosła i to w bardzo szybkim tempie. I to
nie tylko tych będących obywatelami polskimi, ale też i węgierskimi, rumuńskimi
33 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
czy czechosłowackimi. Niech świadczy o tym powstawanie i rozrastanie się wielu ich
organizacji narodowościowych (legalnych i zakonspirowanych), a później, jak miało
to miejsca podczas Kampanii Wrześniowej, wiele aktów dywersji i sabotażu.
Kulminacją było masowe (w porównaniu do lat 1918-1920) wstępowanie do
wszelkich jednostek militarnych ukraińskich podczas II Wojny Światowej, zarówno
tych powiązanych z późniejszą UPA jak i tych walczących ramię w ramię z
hitlerowskim sojusznikiem. Te akurat zagadnienia poruszam często w innych swoich
pracach, nie ma sensu ich tu powielać.
Wspomnę tylko, że często z uśmiechem komentujemy teorię hitlerowskich
historyków i etnografów o naszych polskich mieszkańcach Podhala. Udowadniano
wtedy ich odrębność narodową i rasową, mieli wywodzić się z dawnego ludu
Markomanów. Były nawet próby sformowania Góralskiego Batalionu Waffen-SS.
Tymczasem całkiem podobnie zagrywał rząd sanacyjny z Hucułami. Na
udowodnienie ich odrębności od narodu ukraińskiego nie szczędził środków i
finansowych i propagandowych. „Starszyzna” huculska jednak bardzo sprytnie z
pomocy, zwłaszcza finansowej, korzystała, nie robiąc nic z wprowadzaniem tego w
życie.
Kiedy Hitler zaczął kształtować politykę istniejącej jeszcze wtedy
Czechosłowacji, na Zakarpaciu wykorzystano moment i utworzono niepodległe
państwo ukraińskie (po ogłoszeniu niepodległości przez Słowację) Karpato-Ukrainę.
Nie przetrwało ono długo. Było „solą w oku” Węgier i Polski, które bardzo chętnie
wysyłały tam różnego rodzaju grupy dywersyjne. Po walkach, początkowo z
oddziałami czechosłowackimi wiernymi republice, a później z przybyłymi Węgrami,
którzy dostali zgodę na aneksję regionu, państwo upadło. Opowiadał mi niedawno o
tym „tamtejszy”. „Z kim było walczyć. Zakarpacie przecież było małe i żadnej armii
nie miało. Przyszli Węgrzy i wprowadzili straszny rygor. Dużo zaostrzeń i godzinę
policyjną. Żandarmi chodzili z takimi żelaznymi prętami i jak coś im się nie
spodobało, to bili. Strasznie bili. A później przyszli Słowacy. Słowacy to dobrzy
ludzie i łatwiej było żyć”.
34 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
A spójrzmy na próbę utworzenia państwa ukraińskiego powiązanego sojuszem z
Polską, co było pomysłem (nie tylko zresztą jego, ale on tu grał wtenczas znaczącą
rolę) Józefa Piłsudskiego, a ukoronowaniem tego była wyprawa na Kijów. Potrzebny
był mu taki twór jako bufor oddzielający od niebezpiecznej Rosji Sowieckiej. Rolę
głowy tego państwa wyznaczono atamanowi Petlurze. Nie był to wcale znaczący
polityk. Wtedy już nie dysponował właściwie władzą i pozbawiony był całkowicie
siły militarnej. W wyprawie kijowskiej wojska ukraińskie stanowiły zaledwie 6
procent z całej masy armii w nią zaangażowanych. Podpisana umowa polsko-ukraińska zakładała dopiero ich formowanie przy pomocy i uzbrojeniu ze strony
polskiej. Większość sił podległych do tej pory atamanowi wcześniej przeszła pod
rozkazy Denikina. Jaka musiała być ich świadomość narodowa, jeśli poglądy
Denikina na istnienie niepodległej Ukrainy były takie same jak wszystkich innych
białych przywódców? Petlurze na ofiarowanych mu terenach nie udało się stworzyć
właściwie niczego. Żadnych podstaw pod funkcjonowanie państwa. A i ludność
Kijowa na tyle była przyzwyczajona do zmian władzy przez ostatnich kilka lat, że to
co się dzieje wokół, często było jej całkowicie obojętne. Czym to się skończyło,
wszyscy wiemy.
Ale umowa polsko-ukraińska podpisana z rządem Petlury zawierała również
bardzo korzystne zapisy dotyczące spraw gospodarczych. Korzystne oczywiście dla
Rzeczypospolitej. Polska otrzymała prawo do eksploracji bogactw Ukrainy i
korzystania z jej zasobów. Planowano wykonać połączenia śródlądowe kanałami od
Dniepru do rzek płynących na terenie Polski. Konkretnie dotyczyło to okolic
Krzywego Rogu. Biorąc pod uwagę późniejsze możliwości przemysłowe właśnie
Krzywego Rogu, Dniepropietrowska czy Zaporoża, śmiem twierdzić, że zdolni
inżynierowie polscy mieliby tam duże pole do popisu. Ci, którzy budowali Gdynię
czy Centralny Okręg Przemysłowy. A tak przypadło to w udziale ich stalinowskim
odpowiednikom. A gdyby tak wtedy udało się jeszcze sięgnąć po Donbas?
Kiedyś „przy kielichu” z moimi ukraińskimi znajomymi (jeden z Tarnopola,
35 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
drugi z Krymu) palnąłem coś takiego: „jaka to mogłaby być siła, Polska i Ukraina,
nikt by nie podskoczył gospodarczo”. Spojrzeli na mnie dziwnym bardzo wzrokiem i
tematu przez grzeczność nie podjęli.
Ciekawe, jak potoczyłoby się to wszystko, gdyby zamiast Petlury trafiło na
innego z ówczesnych panujących na Ukrainie, niejakiego Nestora Machno? Ten na
kontrolowanych przez siebie terenach stworzył w miarę sprawną organizację
państwową, a i militarnie był potężny. Na pewno bardziej przydałyby się jego szable
niż dopiero formowane jednostki Petlury. Sotnie Machnowców walczące pod
czarnym sztandarem, skutecznie do pewnego momentu gromiły wojska białych,
czerwonych, niemieckie czy Petlury. Kontynuowały jakoś sprawdzone i piękne
tradycje kozackie. Do dziś o nim śpiewają, sam słyszałem:
„Batko nasz Machno
słowa budet nam goworit.
Budiem my goriłku pit
liubo braty żyt...”
Na koniec przypomniałem sobie, co mi powiedziała nie tak dawno pewna
staruszka pod Lwowem. Kilka miesięcy przed swoją śmiercią, a miała 103 lata.
„Polityka? Co nas interesuje teraz polityka. Ja już tyle państw przeżyłam. I
wiedz, jak to było: nieważne jakie wojsko szło, Niemcy, Polacy, Ruskie, biali czy
czerwoni. Czy partyzanci tacy, czy tacy... wszyscy przychodzili. Pierwsze co, to
zawsze najpierw wszystkie kury wydusili, a dziewczyny musiały uciekać...".
36 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Libia 2011
Koniec sierpnia, początek września ubiegłego roku. Spaceruję po Benghazi. Na
ulicach spokojnie. Gdzieś tam w kraju trwa jeszcze wojna. Ścigają dyktatora
sprawującego resztki władzy. Ale nie po to tu jestem, żeby dokumentować historię
czy bawić się w korespondenta wojennego. Tym zajmują się przecież zawodowcy,
wysyłając relację za relacją pokazywane natychmiast we wszystkich mediach. Z
każdej strony słychać, że w końcu zapanowała tu wolność i teraz tak tu będzie
wszystkim dobrze...
Mnie zastanawia tutaj wielka ilość luksusowych i drogich samochodów,
przeważnie terenowych, którymi wszyscy ciągle gdzieś jadą, używając przy tym, nie
wiem zupełnie dlaczego, klaksonów. Chociaż benzyna teraz strasznie droga.
Ale jak mówią miejscowi:
– To tylko teraz tak, póki trwa jeszcze wojna. Jak to się wszystko skończy, to
będzie tyle samo kosztowała co dawniej, czyli 14 centów amerykańskich za litr. No i
dlaczego mamy nie używać takich pojazdów, skoro benzyna to nic nadzwyczajnego,
a przy zakupie nowego samochodu państwo dopłacało nam połowę jego ceny?
To nie koniec dziwów tego zniewolonego do niedawna narodu. Kiedy
podziwiam ich mieszkania, również opowiadają ciekawe rzeczy. Przecież to prawo
człowieka mieć mieszkanie. I dlaczego go nie mieć, skoro wszyscy nowożeńcy
otrzymywali pomoc równowartości mniej więcej 50 tysięcy dolarów amerykańskich?
Jeśli zabrakło, a oszczędności nie było, to można zawsze wziąć kredyt. Pożyczki były
prawnie zagwarantowane, a oprocentowanie w bankach państwowych wynosiło 0
procent. A banki wszystkie były państwowe. Życie nie było drogie. Dla przykładu 40
bochenków chleba kosztowało 15 amerykańskich centów. ,,Becikowe” to 5 tysięcy
dolarów. Energia elektryczna darmowa dla wszystkich obywateli. Opieka medyczna i
edukacja również. Przyniosło to efekty, albowiem jeszcze w latach 60-tych czytać
potrafiła tylko jedna czwarta Libijczyków. Dziś jedna czwarta Libijczyków posiada
37 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
wykształcenie uniwersyteckie.
Poznaję tu niejakiego... właśnie problem, bo jak spamiętać te imiona i nazwiska,
ale nazywają go w skrócie Alikiem. Inżynier, pracował przy projekcie... coś tam, coś
tam Great Manmaede River. Podobno to największy na świecie projekt irygacji
zapewniający dostawy wody temu pustynnemu krajowi. Uczył się nawet jakiś czas w
Polsce, ale w końcu wybrał Londyn. Udało mu się. Był zdolny, więc otrzymał
stypendium rządowe: 2300 dolarów miesięcznie. Miało mu starczać na mieszkanie,
życie i samochód. Jakoś wystarczyło, chociaż Europa bardzo droga. Zanim otrzymał
tę dobrą posadę, miał trochę problemów po powrocie do kraju. Ciężko było. Mama
pochodziła ze wsi, proponowała mu nawet, aby jak dziadkowie zajął się może
rolnictwem. Gdyby się „przekwalifikował”, to mógł otrzymać kawałek ziemi,
budynki gospodarcze, sprzęt, trochę żywego inwentarza i nasiona. Za darmo
oczywiście. Ale nie będzie przecież pracować jak prosty fellach. Nie po to się uczył.
Przeżył jakoś, pracując w jakiejś firemce, a i państwo pomogło. Jeśli absolwent nie
mógł otrzymać zatrudnienia w wyuczonym zawodzie, to otrzymywał średnią płacę w
wyuczonej profesji, dopóki nie znalazł takowej.
Libia nie miała zagranicznych długów. Jej rezerwy dochodzące do 150
miliardów dolarów zostały zamrożone...
A teraz będzie jeszcze lepiej... bo wolność i demokracja...prawdziwy raj na
ziemi.
38 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Krzyżacy we Wrocławiu
Zbliża się rocznica bitwy pod Grunwaldem. A czy zastanawiał się ktoś z Was
kiedyś, jak to mogło być, kiedy rycerze z krzyżami na płaszczach przechadzali się po
naszym Wrocławiu? A było tak...
Otóż rycerskie zakony krzyżowe były w ówczesnej Europie bardzo ważnymi,
silnymi, wpływowymi, wzbudzającymi szacunek i respekt instytucjami. Bogatymi i
dobrze zarządzanymi. Niekoniecznie wyglądało to tak jak w sienkiewiczowskich
„Krzyżakach”.
Jako pierwszy do Wrocławia sprowadzony został Zakon Rycerzy Krzyżowych z
Czerwoną Gwiazdą. W 1247 roku założył szpital i klasztor w mieście, jak to było w
zwyczaju oraz opieką objął kościół Św. Elżbiety.
Kolejni byli Joannici. Rycerze Szpitala św. Jana w Jerozolimie. W 1273 roku
osiedli na południu od miasta w pobliżu Bramy Świdnickiej (u wlotu dzisiejszej ulicy
Świdnickiej). Tam też zbudowali klasztor i Szpital Trójcy Świętej. Około roku 1320
wznieśli kościół Bożego Ciała, w którego licznych motywach zdobniczych zauważyć
można „krzyż maltański”. Na tamte czasy musiał to być wspaniały obiekt
architektoniczny, powstał cały kompleks budynków zakonnych połączonych galerią
przerzuconą nad drogą. Z terenów wchodzących dzisiaj w obszar Wrocławia do
Joannitów należały jeszcze okolice dzisiejszego dworca PKS (obecnie też w tym
miejscu ulica Joannitów) oraz ulicy Komandorskiej (nazwa od Komandorii).
Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie,
czyli dobrze znani nam Krzyżacy (dla wielu Polaków to „ci właściwi, prawdziwi i
jedyni Krzyżacy”) we Wrocławiu również byli obecni, a ich związki z miastem
można powiedzieć wręcz ścisłe. Już Książę Wrocławski Henryk I Brodaty mąż
przyszłej św. Jadwigi brał udział w krucjatach zakonu przeciwko pogańskim Prusom.
W bitwie pod Legnicą w 1241 roku walczyło przeciwko Mongołom wielu braci
zakonnych (u boku Henryka Pobożnego, syna H. Brodatego). W roku 1329 wszyscy
39 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
książęta śląscy, a więc i władcy Wrocławia, zostali przyjęci jako confratres (coś jak
członkowie honorowi) do zakonu. Niewykluczone, że było to uhonorowaniem ich
zasług jako przeciwników polskiego króla. Do Krzyżaków należał w mieście jeden
budynek służący jako ich noclegownia, znany jako Preussischen Herren Steinhaus.
40 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Wrocławskie historyjki, czyli czym zakończyła się wizyta Mariana u siostry.
Marian przyjechał odwiedzić rodzinę siostry. Lubił Wrocław i tę mieszkającą tu
rodzinkę. Miał kilka dni wolnych, więc chętnie wybrał się w odwiedziny. Zatęsknił.
Kiedyś z siostrą, gdy mieszkali jeszcze na Wołyniu, byli bardzo ze sobą zżyci.
Później powojenne losy siostrę sprowadziły na Dolny Śląsk, on znalazł dobrą pracę i
swoje nowe miejsce na ziemi w okolicach Rzeszowa. Tak, to już niedługo będzie 30
lat, jak skończyła się wojna i ich drogi się rozeszły, jak to w życiu bywa.
Był bardzo pracowity i zdolny. Taka „złota rączka”. Potrafił wszystko, każdy
problem techniczny był dla niego do rozwiązania i dlatego bez problemu miał zawsze
dobrą pracę. A siostra właśnie niedawno przeprowadziła się do nowego domku.
Jeszcze tam nigdy nie był, a szwagier bardzo liczył na jego umiejętności i porady, jak
chociażby rozwiązać problem centralnego ogrzewania, ciepłej wody i takie tam.
Chętnie im pomógł we wszystkim.
Któregoś dnia po zajęciach na uczelni do domu wpadła bardzo uszczęśliwiona
siostrzenica Małgosia. Powodem radości był zakup w „Pewexie” nowiutkich
dżinsów. Długo odkładała, wujek Marian też teraz chętnie dołożył, ktoś pomógł
załatwić dolary i w końcu się udało! Dżinsy były piękne, firmowe. Ale jak to zwykle
bywa, nie do końca spełniały oczekiwania młodej, modnej dziewczyny. Coś było za
ciasne, coś za szerokie i podwinąć troszeczkę by się przydało. Tak fachowo.
Marudziła i marudziła, trzeba by pofatygować się do krawcowej.
– Ale Małgosiu? Jaki problem? Wujek ci pomoże, dawaj! – zaoferował się
Marian i po godzinie przymiarek i konsultacji wszystko było prawie gotowe. Tylko
jeszcze fachowo obrzucić to na maszynie, żeby porządnie wyglądało. Będą lepsze niż
ze sklepu. A tu okazuje się, że domowy sprzęt jest niesprawny. Marian obejrzał,
naprawiłby bez problemu, ale gdzie tu zdobyć części do tego? Będzie z tym problem.
Tak szybko w tych spodniach na ulicę nie wyjdziesz, kochana. Ale przecież pan
Włodek ma maszynę! Nie tak dawno syn mu przywiózł z NRD. Taką fajną,
walizkową. Może pożyczy? Pan Włodek to sąsiad. Mieszka kilka domów dalej.
41 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Świetny facet. Bardzo miły i uczynny. Wesoły taki. Zakupy kiedyś pomógł
dodźwigać do domu. Kłania się, dowcip opowie, o zdrowie zapyta, doradzi. I tak
bezinteresownie. Wszyscy go tu szanują i wręcz uwielbiają. Takich ludzi już nie ma
na świecie. On pomoże, już po problemie. Jutro to załatwimy, bo dzisiaj już późno
trochę i nie wypada ludzi niepokoić. Chociaż nie, dlaczego? Pójdę na spacerek do
parku, Pan Włodek przecież wieczorami wychodzi z pieskiem to postaram się go
spotkać i zapytać...
– Wujku, wszystko załatwione! Pan Włodek się zgodził! Nie ma żadnego
problemu! Możesz nawet jutro rano pójść do niego, on wszystko wie i maszynę
chętnie pożyczy! Ale jestem sprytna, co? A dasz radę to mi jutro skończyć, zanim
wrócę z uczelni? Dziękuję, wujaszku!
Następnego dnia wczesnym przedpołudniem Marian poszedł po maszynę.
Dokładnie mu wytłumaczyli gdzie. Ładny domek, trawniczek, przed garażem
„Syrenka”. Zapukał i otworzył starszy, postawny mężczyzna.
– A pan zapewne po maszynę? Proszę, proszę do środka! Już przygotowałem.
To fajna rzecz taka walizkowa. I proszę się nie śpieszyć, nam nie potrzebna. Powiem
Panu szczerze, że żona prawie szyć nie potrafi. Ale syn był na kontrakcie w NRD i
taką jej kupił... – rozgadał się wesoło gospodarz.
-Tak, tttak dziękuję bardzo... jak tylko skończę, to zaraz odniosę... – Marian stał
się jakiś dziwny, coś się z nim nagle stało. Przyglądał się uważnie panu Włodkowi,
po czym wziął walizkę w rękę i wyszedł. W domu zabrał się do pracy, ale mu nie
szło... Myślał....
Kiedy w czasie wojny dostał od Niemców nakaz pracy, wysłano go kilkadziesiąt
kilometrów od domu i tam zajmował się wywózką drzewa z lasu. Pracował również z
miejscowymi. Mieszkańcami okolicznych wiosek, których wiele położonych było na
odludziu otoczonym lasem. Zaprzyjaźnił się z rówieśnikami, poznał ich rodziny. Po
pracy chodzili na grzyby, jagody, poznał wszystkie przejścia, dróżki i zakamarki.
Dobrzy ludzie. I nakarmili, pomogli, pośpiewali też, kiedy był nastrój i na to.
42 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Wasylko, Stasiu, Kacper, Stiopa, Hałka... pamiętał dobrze do dziś.
Jednego wieczora szedł lasem do przyjaciół. Przypadkowo miał mieć wolny
jutrzejszy dzień, więc po co siedzieć tam w miasteczku w baraku? Lepiej tu spędzić
czas. Zmierzał na skróty, wiedział którędy, więc po co nadrabiać po głównym
trakcie. Od strony osady dochodził jakiś hałas. Stał się czujny. W ciemnościach
zbliżył się ostrożnie. Chałupy płonęły, na ziemi leżały zwłoki mieszkańców, niektóre
strasznie okaleczone i zmasakrowane. Pozostali żywi jeszcze stali ściśnięci w
gromadkę. Widział wśród nich Wasylka, Stasia, Kacpra, Stiopę... tylko Hałki już nie
było. Słychać było krzyki i szloch. Po podwórku uwijali się uzbrojeni mężczyźni.
Dokańczali dzieła. Ogień oświetlał postać w komandyrskiej czapce z tryzubem. I
twarz. Tak. to była ta sama twarz, którą widział dzisiaj, kiedy był po maszynę...
– Konczit i hodim! – padł rozkaz od tego w czapce z tryzubem. I odgłosu tych
serii w stronę wylęknionych ludzi też nigdy nie zapomni. Mimo że i na froncie
później był, widział niejedno... Kiedy bladym świtem dotarł do miasteczka i
opowiedział co widział, usłyszał:
– Tak, to banderowcy. Od niedawna grasują. Widać dotarli już tutaj. Teraz i u
nas się zacznie.
Siostra wróciła i zaczęła krzątać się po kuchni. Marian odłożył gotowe spodnie,
wstał, ubrał się:
– Muszę załatwić coś jeszcze w mieście. Chcę też się przejść.
– Dobrze, na obiad tylko wróć!
Szedł przez park w stronę pętli tramwajowej i myślał. Co robić? Tyle czasu
minęło! Tak, jestem im to winien. I Wasylkowi, i Stasiowi, Kacprowi i Stiopie, i
Hałce. Każdy tramwaj jechał w stronę centrum, a Marian wiedział, że obok dużego
Domu Towarowego jest budynek, w którym urzędują i milicja, i Służba
Bezpieczeństwa.
Po kilku dniach po Pana Włodka przyjechali „smutni panowie”. Sąsiedzi
43 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
szeptali pomiędzy sobą dyskretnie:
– Sprawa raczej polityczna. Musiał gdzieś działać, taki porządny człowiek.
Podpadł czerwonym, z nimi żartów nie ma... pomodlić się trzeba za niego, może
dobrze się wszystko skończy, teraz czasy już inne.
– Taki porządny, dobry człowiek...
– Tak... żal go...
44 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
Ze wspomnień Wrocławian. Dla posła Girzyńskiego
Wstęp miał być o wiele dłuższy. O okropieństwach wojny, o zbrodniach, o
budzeniu się w ludziach najgorszych instynktów, o współczesnej wersji historii i jej
fałszowaniu, o dzieleniu Polaków na lepszych i gorszych. Piszę o tym jednak tak
często, że powtarzać się nie ma sensu. Historię tę dedykuję posłowi Girzyńskiemu.
Tylko tak w ramach przypomnienia, bo jako doktor nauk historycznych, a do tego
były członek Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektów ustaw o zmianie
ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej-Komisji ścigania zbrodni przeciwko
Narodowi Polskiemu, zna takie zdarzenia zapewne doskonale. Czytelnikom
przypomnę jeszcze, iż pan poseł pełnił także funkcję przewodniczącego
Parlamentarnego Zespołu Miłośników Historii.
11 czerwca 1944 roku z Bełżca wyjeżdża pociąg w stronę Rawy Ruskiej. Taki
krótki lokalny. Składał się tylko z parowozu, wagonu bagażowego i jednego
pasażerskiego typu „pulmann”. Zabrał wielu pasażerów wiozących ze sobą
przeważnie żywność na handel. Wśród nich Stanisław Jonko (późniejszy mieszkaniec
Wrocławia), pseudonim „Olbrzym”, łącznik oddziału partyzanckiego „Godziemby”.
Pan Stanisław zatrudniony był na kolei, jechał więc w mundurze kolejarza. Personel
składu stanowili Ukraińcy, tylko kierownik był Niemcem, a właściwie Ślązakiem. Po
przejechaniu zaledwie około 3 kilometrów od Bełżca pociąg zatrzymał się. Na torach
położona była zapora z żelaznych szyn. Około stu uzbrojonych ludzi otoczyło wagon
i wywołało wśród pasażerów wielkie przerażenie. Komadyr w mundurze SS
krzyknął:
– Wyhodyty!
I wygarnięto ludzi, spędzając ich na prawo od toru do rowu. Kobiety oddzielono
od mężczyzn. Z tłumu wybrano 5 obecnych tam mężczyzn, wśród nich pana
Stanisława, zamierzając zabrać ich ze sobą do sztabu okolicznego UPA. Czterem z
nich założono kajdanki, dla Pana Stanisława ich już nie starczyło. Jeden z
45 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
banderowców obszukał go, zabrał dokumenty i dużą ilość gotówki będącą własnością
oddziału AK. Ze strony rowu dochodziły krzyki i jęki mordowanych. Przez szacunek
dla ofiar nie opisuję szczegółowo, nie o sensację tu chodzi. Jedna z kobiet rozpoznała
któregoś z oprawców:
– Janku, ty tego nie możesz zrobić, przecież nie tak dawno chodziliśmy ze sobą i
kochali się!
– Persze ja toby był Janku, a teper ja Iwan – odpowiedział i przebił ją bagnetem.
Kobieta o nazwisku Cioch wraz z 12 letnią córką opierała się przed dołączeniem
do grupy kobiet. Oberwała w głowę kolbą. Nie pomogło, więc sprawę załatwiła seria
z automatu. Tak samo, chyba interweniując, skończyli Ludwik Bartłomowicz i Jan
Hopko.
Pan Stanisław jako miejscowy mówił biegle po ukraińsku. I za takiego wzięli go
oprawcy. Przechodzący obok niego komandyr, zapytał, co tu robi? Odpowiedział, że
zabrakło dla niego kajdanek.
– Dobrze, w takim razie pójdziesz z nami.
Po czym wydał rozkaz:
– Chłopci, zahrajte!
I chłopcy zagrali seriami z broni maszynowej. Dokończyli dzieła.
Do stojącego Pana Stanisława podszedł jeden z upowców i zapytał:
– A ty skąd się tu wziąłeś? W tym mundurze? I co tak stoisz?
-W racam z pogrzebu dziadka z Tomaszowa. Czekam, aż pociąg dalej pojedzie.
– Ty tu sobie stoisz, a tam tyle bagażu czeka, z czym pojedziesz do swoich?
Dawaj, pomożesz mi to zebrać.
Z tobołków i walizek ofiar zabrano całą żywność. Z jednej z kobiałek
banderowiec wyjął jakieś 2 kilo masła i wręczył Panu Stanisławowi.
– No, bierz! Idź do wagonu. Jak komandyr zagwiżdże będziemy odchodzić.
Pan Stanisław wskoczył do bagażowego, po chwili pociąg odjechał.
Banderowcy oddalili się w pośpiechu, a jedynym ich sukcesem było zdobycie
żywności i zamordowanie w bestialski sposób 35 cywilnych ofiar. Z mężczyzn
46 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010
zabranych ze sobą przeżył tylko jeden o nazwisku Steciuk. Pod stertą ciał przeżyła
jeszcze jedna kobieta ciężko postrzelona w szyję. Dziwna to sprawa, ale w
dokumentacji dotyczącej tego zdarzenia występuje pod dwoma różnymi nazwiskami.
Otóż na ciała pomordowanych natknął się patrol partyzancki pod dowództwem
jednego z „Cichociemnych”. Zdążył wykonać serię zdjęć, która przekazana została
później do Londynu. Wtenczas usłyszano cichy jęk i znaleziono żyjącą jeszcze
ciężko ranną kobietę. Jak twierdzono również łączniczkę a syn jej służył w
okolicznym oddziale AK. Kobietę przetransportowano do Tomaszowa Lubelskiego.
Przeżyła, a później, już w latach 80-tych, opowiadała o tym wszystkim już jako
zupełnie inna osoba. Nie tylko pod innym nazwiskiem, ale również i imię zostało
oficjalnie zmienione. Chyba że są to dwie różne osoby, ale taki sam przypadek? Czy
jest to możliwe? Bo obydwie zeznają, że ledwo przeżyły niebezpieczny postrzał w
szyję i przypadkowo wydobyte zostały ze sterty ciał.
Na miejsce mordu przybyli następnie Gestapowcy i funkcjonariusze
„Bahnschutzu”. Ograbili zwłoki z czego się tylko dało, czego nie zdążyli zabrać
banderowcy, to jest z zegarków, pierścionków i butów oficerek. Wykonali również
dokumentację. Ofiary pochowano we wspólnej mogile w Bełżcu, na wprost kościoła.
W miejscu napadu stoi krzyż.
Odpędzam od siebie tę myśl, ale nurtuje mnie jednak, dlaczego przeżyli akurat
członkowie AK? Chociaż niezbadane są wyroki boskie. Co niczym nie umniejsza
tragedii bestialsko pomordowanych ludzi za to tylko, że byli Polakami.
47 Miłosz Skrzyński: Opowieści RW2010