Spisywanie życiorysów Wrocławian stało się moim hobby. Oczywiście tych nie wyssanych z palca,

 

obrośniętych dodatkowymi legendami przez kolejne osoby przekazujące sobie niby rodzinne historie

(takich słyszałem dużo).

Wiele jest jednak wspaniałych opowieści, potwierdzają je też świadkowie i prawda historyczna. O innych

nie pisuję. To wielkie i niezastąpione źródło wiedzy.

Moja nauczycielka języka polskiego powiedziała nam kiedyś na lekcji, że często właśnie życiorysy

przeciętnych obywateli czytać można z większymi emocjami niż przygody na przykład Hansa Klossa. I

miała rację. Spisałem już ich trochę, często też wykorzystuję w różnego rodzaju moich pracach. Żaden

jednak życiorys nie wpłynął tak na mnie jak ten Feliksa. Może zabrzmi to patetycznie ale śmiem twierdzić,

że takich ludzi już nie ma.

Nie przechwalał się tu nigdy, nie udawał bohatera. Wręcz na odwrót. Przyznawał się, że na tym się nie

znał, tego nie potrafił nigdy a tego by się bał i gdyby nie musiał, nigdy by nie zrobił.

Kresowiak, absolwent słynnej szkoły, prawdziwy patriota. Dobrze urodzony, posiadający ogromnę wiedzę

a jednocześnie znający też doskonale pracę fiyczną. Tę domową włącznie z obowiazkami kuchennymi jak

na przykład prace ogrodnicze czy rolne. Przyroda to była zresztą jedna z jego pasji. Rośliny i zwierzęta.

Kochały go dzieci i zwierzęta. Nie odstępowały na krok. On odwdzięczał im się zawsze sercem i dobrocią.

Uwielbiałem słuchać jego opowiadań. Pokazywały ten jakże już odległy, inny i nieznany świat.

Imponowała mi jego znajomość wszelkiej literatury ale z jego opowiadaniami porównywałem zawsze

Trylogię Sienkiewicza.

Znowu to może będzie patetyczne ale to pod wpływem Feliksa i jego opowieści, kiedy odchodzil z tego

świata, obiecałem sobie ( i jemu również) poznać te miejsca, o których opowiadał, co mi się zresztą do tej

pory udało doskonale.

Wszystkie opisane tu zdarzenia mają pokrycie w źródłach lub mówili o nich również inni świadkowie.

Żadnej fantazji. Urodził się w roku, w którym się wiele na świecie dziać zaczęło. Przeżył wojny dwie

światowe, z bolszewikami i z Ukraińcami.

Spisane raczej w formie takiej jak je zapamiętałem, nie starałem się robić z tego na siłę powieści. Może to

się wydawać niektórym zwykłym streszczeniem chociaż i tak właściwie można to nazwać. To temat na

obszerną powieść ale bałem się, że tam nie uniknęłoby się już w jakiejś części literackiej fikcji. A tego nie

chiałem.

 

Wstępem.

 

Był rok 1914. Czas, w którym wiele wydarzeń miało zmienić na zawsze obraz współczesnego świata.

Wszystko nieuchronnie zmierzało ku wojnie o przebiegu i skutkach jakich ogromu nikt nie był w stanie do

końca przewidzieć. Tymczasem z początkiem roku, w dalekiej zachodniej prowincji rosyjskiej, w

Warszawie po dziesięciu latach budowy otwarto uroczyście Most Mikołajewski później nazwany Mostem

Poniatowskiego. W Galicji, w mieście Kraków wiosną ukończono i oddano do użytku stadion Wisły Kraków

na Oleandrach. W jej stolicy zaś, we Lwowie, słynny sportowiec Władysław Ponurski ustanowił rekord

Galicji w biegu na 400 metrów a wynosil on 53 sekundy. Tam też odbyła się trwająca ponad miesiąc

wystawa motorów przemysłowych. 28 czerwca to zamach w Sarajewie na austriackiego nastepcę tronu

arcyksięcia Franciszka Ferdynada. Miesiąc później trwa już konflikt światowy,w wyniku którego świat stał

się zupełnie inny.

Oprócz wszystkiego co związane było ściśle z toczącą się wojną światową na całej kuli ziemskiej doszło

do wielu innych ciekawych wydarzeń. O niektórych warto wspomnieć. W tym to właśnie roku w Stanach

Zjednoczonych użyto po raz pierwszy karty kredytowej. Tam też, a ściślej na Florydzie, uruchomiono

pierwszą regularną pasażerską linię lotniczą. W zakładach Forda wprowadzono ośmiogodzinny czas

pracy i ustalono minimalną stawkę dzienną na 5 dolarów. 7 stycznia pierwszy statek przepłynął Kanał

Panamski. W Kaliforni pierwsi lokatorzy wprowadzili się do Beverly Hil s. W lutym w Nowym Jorku

utworzono instytucję mającą na celu ochronę praw autorskich czyli Stowarzyszenie Autorów,

Kompozytorów i Edytorów. W maju uruchomiono wytwórnię filmową Paramount Pictures.

W National Galery w Londynie obraz Diego Velasqueza "Wenus ze zwierciadłem" został pocięty nożem

przez sufrażystkę Mary Richardson. W Paryżu został zastrzelony wydawca "Le Figaro" przez żonę

francuskiego ministra, gdy zagroził publikacją jej listów miłosnych z okresu pierwszego małżeństwa.

3 września konklawe wybrało papieża, został nim kardynał Giacomo della Chiesa jako Benedykt XV.

Benito Mussolini został wyrzucony z Włoskiej Partii Socjalistycznej i zaczął myśleć o stworzeniu własnej

organizacji.

 

Do parlamentu francuskiego wybrany zostaje pierwszy czarnoskóry polityk pochodzący z Senegalu......

Świat ten na zawsze opuścili: Józef Chełmoński-wspaniały malarz, papież Pius X, generał rosyjski

Aleksander Samsonow czy król Rumuni Karol Hohenzollern-Sigmaringen......

Narodziło się również wiele sławnych postaci: George Reeves-aktor amerykański, malarz Karl Otto Gotz,

pisarz i poeta Wiliam S. Burroughs, przyszły prezydent Jugosławii Lazar Kolisevski, aktor Kevin McCarty,

polski biskup prawosławny Bazyli Doroszkiewicz, pisarz czeski Bohumil Hrabal, laureat nagrody Nobla

literat meksykański Octavio Pas, aktor Alec Guinness, pisarka Marguerite Duras, pisarz Claude Mauriac,

polska aktorka Antonina Gordon-Górecka, Jurij Andropow, Louis de Funes, Jan Nowak-Jeziorański, król

Afganistanu Muhammad Zahir Han i pisarze Stanisław Dygat i Hans Hel mut Kirst......

30 maja 1914 roku w mieście Jampol przyszedł na świat nasz bohater. 30 maja to dzień świętego Feliksa

więc dzieciątko ochrzczono właśnie tym imieniem. Feliks czyli szczęśliwy.

Miasto Jampol to siedziba ujezdu (powiatu) jampolskiego w guberni podolskiej, położonej na

południowo-zachodnim krańcu imperium rosyjskiego, granicząca z Galicją i Bukowiną, z centrum

administracyjnym w Kamieńcu Podolskim. Sam ujezd jampolski od północy graniczył z powiatem

winnickim i częścią bracławskiego, na wschodzie z bracławskim i olhopolskim, na zachodzie z ujezdem

mohylewskim a na południu płynęła już rzeka Dniestr i rozpoczynały się tereny Bessarabii. Jak na

większości ziem ukraińskich gleba czarna i tłusta rodziła wspaniałe plony. Miasteczek w powiecie było 13,

wiosek 130. Spis dokonany pod koniec XIX stulecia podawał następujące dane o ludności :

razem 163.537; mężczyzn. 82.240, kobiet 81.297: w tej liczbie:prawosławnych. 132.198,

katolików 15.493, Żydów14.254. Pod względem stanów: szlachty mężczyzn 697, kobiet 721

razem 1418; duchownych i zakonników:mężczyzn 906, kobiet 818 razem 1723; mieszczan

mężczyzn 9207, kobiet 9453 razem 18.660; włościan mężczyzn. 66.614, kobiet 67.539 razem

134.043; różnych stanów mężczyzn 5817, kobiet 2876 razem 7693.

Cerkwi było murowanych 34 i 92 drewniane, synagog i meczetów 18, 7 kościołów

rzymsko-katolickich. Sam Jampol miastem stał się na prawie magdeburskim w 1569 roku

.Należał do rodów magnackich Zamoyskich, Koniecpolskich, Dobrzańskich, Potockich i

Orłowskich. Znajdował się tu zamek obronny i klasycystyczny dwór Potockich położony w

malowniczym parku krajobrazowym. W XVI wieku Jampol był to duży ośrodek handlu

czarnomorskiego, podupadł w kolejnych stuleciach na skutek ciągłych wojen, najazdów Tatarów,

kozaków i częstych wędrówek wszelkich armii operujących w regionie. Do jakiej takiej

"świetności" powrócił w XIX stuleciu.

To, że Feliks urodził się tu akurat było raczej przypadkiem, mógł bowiem przyjść na świat w

jednej z kilku posiadłości z należących do jego rodziny. Ojciec jego był bowiem dość poważnym,

zamożnym człowiekiem, dziś określany byłby biznesmenem, prowadzącym interesy i

posiadającym nieruchomości nie tylko w imperium carskim a również na terenie Galicji.

Zarządzając umiejętnie posiadanym majątkiem a potem też łącząc go z wianem małżonki doszedł

do takich sukcesów. Do niego należały między innymi rzeźnia i masarnia, gorzelnia, lokale

gastronomiczne i restauracje w pobliskch Krzemieńcu, Wiśniowcu a nawet w dość odległym

Stanisławowie.

Był "miejscowy, tutejszy". Ziemiańskiego pochodzenia, wyznania katolickiego, w rubryce

narodowość wpisywał -polska. Miał wielu krewnych i kuzynów, nawet noszących to samo

nazwisko, którzy wyznawali prawosławie lub byli grekokatolikami. W tych stronach zdarzało się

to bardzo często. W takich przypadkach prawosławni uważali krewnych katolików za

spolonizowanych Rusinów (tzn. Ukraińców, bowiem to określenie nie zawsze było wtenczas

popularne, czesto używało się właśnie określenia Rusini), Polacy katolicy o swoich kuzynach

prawosławnych mówili, że ci na skutek prześladowań carskich (bo tak faktycznie też czesto

bywało) zmienić musieli wyznanie na takie same jak Rosjanie, inaczej nie można też było

marzyć nawet o jakiejkolwiek karierze w państwowej administracji czy w armii, bowiem wyższe

stanowiska w tych instytucjach były dla katolików niedostępne.Wielu Polaków wyznawało

prawosławie z powodu rosyjskich przepisów prawnych, które dotyczyły przyjmowania religii

 

przez dzieci urodzone z małżeństw mieszanych. Jeśli więc jeden z twoich rodziców był

prawosłanym a drugi katolikiem, o tym w jakim kościele ochrzczą ciebie decydował carski

urzędnik, oczywiście zgodnie z obowiązującymi w tej materii przepisami.

Jak to wtedy często bywało i uznanawane było za rzecz jak najbardziej oczywistą ojciec Felusia

był dużo starszy od swej małżonki. Mężczyzna bowiem żeniąc się powinien być już człowiekiem

odpowiedzialnym i ustatkowanym.

Mama Felusia, podobnie jak znowu jej mama czyli felusina babcia, była lekarzem medycyny.

Obydwie kończyły szanowane instytuty w Szwajcarii, były bardzo odważnymi i postępowymi

kobietami. Uwielbiała leczyć, była to wręcz jej pasja. Robiła to często za darmo albowiem jej

stan majątkowy pozwalał traktować pracę jako hobby. Zgodnie z ówczesnymi przepisami kobiety

praktykować mogły jedynie pediatrię a chorych dzieci na ukraińskiej wsi nie brakowało.

Szalała straszna wojna. Najpierw w okolicach pojawiły się tłumy ewakuowanych gdzieś z okolic

Warszawy, Lublina...z daleka. Przetaczały się carskie wojska. Najpierw na zachód a później

wycofując się w pośpiechu na wschód. Po nich przyszli Niemcy i ich sojusznicy. Stało się też coś

niewyobrażalalnego. W dalekiej stolicy Imperium Rosyjskiego przestał rządzić Car. Powstał

nowy rząd i ujawniło się od razu wiele ugrupowań politycznych. Z wygnania powrócił Lenin i

jego zwolennicy. W marcu 1917 roku na dworcu w stolicy pojawił się zbiegły z zesłania inny

zajadły rewolucjonista noszący pseudonim Koba. Rozpoczynała się krwawa walka o władzę nad

terytorium do niedawna podporządkowanym Imperatorowi.

Majątek rodziców Felusia topniał. Wojenny kryzys i rekwizycje robiły swoje. Jedyne co można

było zrobić aby dobro oddawać bez żalu to zdeklarować pomoc materialną dla powstałych pod

zwierzchnictwem austriackim Legionów Polskich. Do jednostek Piłsudskiego posyłać zaczęto

wszystko co tylko mogło być im potrzebne ale najważniejszą była żywność.

Mama jak zwykle miała mnóstwo pracy.

Chociaż czasy były ciężkie Feluś tego nie odczuwał. Beztroskie dzieciństwo pochłaniało go

zupełnie. Oczko w głowie ukraińskich opiekunek i pomocy domowych. Wesoły, rezolutny i

sprytny. Kochał zwierzęta i przyrodę. Wszystkie psy były jego przyjaciółmi. A później i konie.

Ojciec podarował mu kucyka i sadzał w siodełku a dla malucha było to największe szczęście.

Śmiano się, że w gospodarstwie są cztery i pół konia bo cztery były to normalne kobyły a

połówką nazywano kuca.

W domu też raczej niczego nie brakowało. A i wdzięczni pacjenci zawsze chętnie obdarowali

panią doktor czymś co zawsze w każdej kuchni było przydatne. Najodleglejsze wspomnienie

Świąt Wielkanocnych to eleganccy goście i wspaniałe ciasta i wypeki, mazurki, serniki i co tylko

jadano wtenczas, albowiem Feluś na zawsze pozostał miłośnikiem wszelkich kulinarnych

słodkości.

 

I.

Wiosenne słoneczko mocno przygrzewało. Tato Felusia siadł na ławce i zamyślił się...

"Piłsudski poszedł na Kijów. Czy da radę? Jak na razie wszystko mu w miarę wychodzi. Ale czy

Rosja jest aż taka słaba teraz? Bo pamiętam jak to było po 1905 roku. Po przegranej wojnie z

Japonią Car i rząd postawili na gospodarkę. Rozwój kraju właśnie w tym kierunku przy jego

możliwościach surowcowych i wielkim potencjale. Pojawili się zagraniczni inżynierowie i

specjaliści, zaczęto budować fabryki, kopalnie...Wszystko szło niesamowicie szybko i wspaniale.

Ktoś gdzieś napisał, że w takim tempie dogoni się niedługo, a nawet przegoni Stany Zjednoczone

Ameryki, bo możliwości są. A jaką potęgą gospodarczą jest już Ameryka widzieliśmy podczas

ostatniej wojny. A wojna zatrzymała wszystko. Potem bolszewicy. Przejęli władzę, wycofali

wojska z frontu, potrzebni byli chyba mocarstwom do całkowitego upadku Rosji. W różnych

 

częściach kraju pojawili się nawet zagraniczni interwenci. Amerykanie, Anglicy, Japończycy a

podobno i Francuzi i nawet gdzieś Włosi. A i Ukraina miała być niemiecka, dopiero co odjechali

ich żołnierze. Na Kaukazie jeszcze są. W Gruzji i w tych innych krainach. Czerwoni walczą z

białymi o władzę a wszyscy inni mają ochotę ugryźć coś dla siebie. Ale to już chyba koniec.

Bolszewicy poradzili sobie ze wszystkim. Opowiadali ci, którzy tam byli i udało się im wrócić.

Cały kraj to jeden wielki wiec. Wojsko nie walczyło tylko wiecowało. Robotnicy nie

produkowali tylko wiecowali. Chłopi nie siali i nie zbierali plonów tylko wiecowali. Tam gdzie

była czerwona władza zaczął panowac wielki głód. Nie było ziarna. Na Powołżu i Przykaukaziu

zboża było bardzo dużo ale nie docierało do potrzebujących. Lenin wysłał tam Kobę. Ten

terrorem opanował sytuację. Przy okazji oswobodził Carycyn od niedobitków białych i

kontrewolucjonistów. Właściwie to Koba wtedy już stał się Stalinem.

W całym kraju popowstawały też dziwne twory, jakieś chłopskie republiki albo lokalne

organizacje rządzone przez samozwańczych atamanów, często anarchistycznych. Fotografowali

się nawet wystrojeni w papachy i czerkieski a wokół leżały poucinane ludzkie głowy. Z tymi też

już się uporano prawie wszędzie.

Wykiwali mocarstwa, sami będą rządzić i nikomu nie pozwolą się wtrącać. Stało się coś czego

nikt z wielkich tego świata się nie spodziewał. Było tak, że kontrolowali tylko teren wokół

Piotrogrodu i Moskwy. Z północy na dawną carską stolicę szedł Judenicz. Trocki, zdaje się, że to

on właśnie, miasto obronił a później pobił białego generała. Z południa szedł Denikin i też już po

nim. Na Syberii z byłych jeńców austro-węgierskiej armii sformowano Korpus Czechosłowacki

(podobno powstała tam też i polska Dywizja Syberyjska). Ci szli na zachód i po drodze zmiatali

rewolucję. I też się cofnęli, dogadali się, a nawet Czesi wydali czerwonym tego admirała

Kołczaka. Bo ten Kołczak stworzył tam na krótko białe państwo. I też mu dobrze szło. Też jego

wojska przeszły Ural a w końcu i on oberwał zdrowo od nowej władzy. I to wtedy gdy pozostali

biali przywódcy, w tym Judenicz i Denikin, uznali jego za głównodowodzącego. Biali są jeszcze

chyba tylko na Krymie, to znaczy tak lepiej zorganizowani, Wrangel dowodzi. Ciekawe co go

czeka. Problem taki, że ci biali generałowie nie lubili siebie bardzo nawzajem. To im nie

pomogło. A i metody białego kontrwywiadu wcale nie były łagodniejsze niż czerwonych

czekistów. Piłsudski też ich nie lubi. Może dlatego, że nie zgadzali się na istnienie żadnych

niepodległych państw w granicach dawnego imperium? Może dlatego, że w końcu to też

rewolucjonista i z takimi kiedyś już wojował? Zachód popierał białych a za to Piłsudskiego nie

lubi. Nie wiadomo jeszcze właściwie jak będą wyglądały granice z Niemcami, z Czechosłowacją.

To jest problem a mocarstwa ciągle się w te sprawy wtrącają. W Galicji chyba sie już jakoś

wyjaśniło, po problemie już. Nikt chyba z naszych rządzących nie spodziewał się, że tam akurat

Ukraińcy zechcą sobie stworzyć swoje państwo. Niby niepodległe ale miało byc federacyjnie

związane z Austrią. I działo się! Prawie rok ciężkich walk. A mocarstwa były przeciwko Polsce.

Lwów się oswobodził i wyzwolił. Później jeszcze ponad pół roku był oblężony a bili się prawie

wszędzie, w całej Galicji Wschodniej. Polacy byli zawzięci ale i Ukraińcy też twardo stawali, kto

by pomyślał...We Lwowie zasłużył się bardzo ten młody oficer, Boruta-Spiechowicz. Lwowiacy

go na rękach nosili. Pamiętam jego akurat bo już i tu kiedyś o nim słyszałem. Było to wtedy gdy

Legiony miały być rozbrojone tu na Ukrainie. Wtedy to tu zakończyły swój szlak bojowy u boku

Austriaków. Kiedy odchodził ze swoją kompanią żeby się nie dać rozbroić drogę zagrodzili mu

Austriacy. Jakiś oficer zapytał:

-Kto idzie?

-Porucznik Boruta i druga kompania Legionów Polskich-ten odpowiedział i strzelił Austriakowi

w głowę. Przeszli bez problemów, Austriacy zaskoczeni nie interweniowali. Młodzież mamy

zaiste z fantazją.

 

 

Są tacy co mówią, że niepotrzebnie rozpoczął teraz wojnę z bolszewikami. Ale przecież ta wojna

juz od dawna trwała. A co się działo na Litwie a właściwie Białorusi? Tam przecież ciągle

konflikt z czerwonymi właśnie. I Łotwa i Dynenburg. To wtedy bolszewicy przysłali do

Warszawy delegację niby Czerwonego Krzyża w celu wymiany jeńców chyba. A w skład tej

delegacji wchodzili sami Polacy. Bo u bolszewików jasna cholera też strasznie dużo Polaków. I

to w tych ich najwyższych władzach! Dzierżyński, ten ich słynny krwawy miecz rewolucji a

oprócz niego jest wielu innych. Tę właśnie delegację polskie władze wydaliły rzekomo za sianie

propagandy i szpiegowstwo. A na ostatniej stacji, na terenach kontrolowanych przez Polaków,

polska żandarmeria wyciągnęła ich wszystkich z pociągu i rozstrzelała. Tu u nas też już byli

bolszewicy. Dopiero jesienią ich polskie wojsko wyparło. Odeszli Niemcy, na ich miejsce

pojawili się Ukraińcy Petlury z ich Dyrektoriatem a później czerwoni.

Feluś bawił się z dziećmi na tej górce pod lasem, nagle pojawili się czerwoni kawalerzyści.

Niektórzy w tych śmiesznych, niby tatarskich czapkach z gwiazdą, takich co wygladają jakby na

czubku miały patyk suknem obszyty. Chłopcy zaczęli uciekać a mały Feluś upadł i stracił

przytomność, zemdlał chyba ze strachu. Bojec podjechał, wziął go na konia i zawiózł do

najbliższych domów.

-Wiecie czyj to? I oddał dzieciaka całego.

Potem przyszło wojsko polskie. Kwaterowali nawet u nas. Pierwszego wieczora, kiedy się tylko

pojawili, zaczęli bardzo szaleć i demolować podwórko. Weszli do sieni i dalej bardzo grubiańsko

odzywać się do opiekunki dzieci. Nagle pojawiła się małżonka:

-Przepraszam panowie, o co chodzi i co to za maniery?!

-A to Państwo Polacy! Przepraszamy najmocniej! I od tej pory stali się prawdziwymi lwami

salonowymi. Wśród żołnierzy dyscyplinę trzymali jak należy. W jednym przypadku stali się

nawet bardzo pomocni. Otóż po drugiej stronie znajdującego się obok naszego domu jeziorka,

miejska biedota a wśród niej wielu starozakonnych, zorganizowała sobie miejsce, w które

wylewała wszelkie nieczystości i fekalia. A z tym był faktycznie problem. Bywało tak, że gdy

szedłeś przez ulice zamieszkiwane przez nich, można było oberwać przypadkowo zawartością

opróżnianego właśnie nocnika przez okno. Podczas ostatniej zawieruchy przyjechało tu bardzo

wielu takich ubogich uchodźców, głównie z terenów kontrolowanych do niedawna przez

Denikina, a wśród nich mnóstwo biednych Żydów, takich chałaciarzy. I za nic mieli wszelkie

prośby i uwagi. A z tej ich kloaki zapach unosił się niemiłosierny. O tym, że grozi to epidemią, a

tłumaczyła im to moja małżonka jako lekarz, też słyszeć nie chcięli. Tu dziarsko pośpieszyli z

pomocą wojskowi. Ułani zapędzili tę biedotę do sprzątania a opornych przekonali dając po dupie

płazem szabli. Interweniowałem tylko jak podpity kapral protestujacemu staremu Żydowi

obcinać zaczął szablą brodę.

A teraz właśnie odeszli wszyscy. Poszli na Kijów, na Moskala, na bolszewika. Tak trochę jak

Napoleon w 1812 roku. Dziwne jeszcze trochę to młode polskie wojsko. Szły pułki poznańskie

na wielkich pruskich kobyłach. W staroświeckich mundurach i wysokich rogatywkach ze

szkarłatnym otokiem, dźwigając ze sobą cały ciężki niemiecki ekwipunek. Pułki legionowe i

takie typowo ck-austriackie. Sformowane z synów szlachty galicyjskiej i takie bardziej

demokratyczne. Dowodzili tam oficerowie z legionów lub z armii austiackiej, wszyscy w nowych

angielskich mundurach. Były jednostki z armii rosyjskiej jak ci, którzy przyszli tu z generałem

Żeligowskim. Weterani walk na froncie wschodnim i na Kubaniu podczas wojny domowej. Ci

niechętnie posługiwali się austriackim ekwipunkiem. Oficerowie zachowali wysokie siodła

kaukazkie, krótkie strzemiona, długie wodze a najważniejsze to kozacki styl jazdy. Były też

resztki ukraińskich Strzelców Siczowych, którzy zmienili teraz front i podporządkowali się

 

atamanowi Petlurze. A wyprawa na Kijów za cel miała również stworzenie ukraińskiego

państwa, na czele którego on właśnie miał stanąć. Może im się powiedzie, bolszewicy biorą

właśnie w skórę od anarchistów Machny, cofają się...

I właśnie nie wiem. Czy tu teraz będzie Polska czy Ukraina? Czy jeszcze coś innego? I jak to się

wszystko potoczy? Ja już tu pozostanę...stary jestem, urodziłem się jako poddany Cara, przez

ostatnie kilka lat przeżyłem tyle zmian władzy...tu jest moje miejsce na ziemi i mój świat".

 

II

Pokój Ryski wyznaczył nowe granice na wschodzie Rzeczypospolitej. Nie było w nim miejsca na

niepodległą Ukrainę.

Rodzice Felusia rozeszli się. Ojciec, jak sobie obiecał, pozostał tam gdzie jego miejsce. Chociaż

to teraz Bolszewia ale liczył w duchu, że nie na długo. Pozostała również przy nim dorosła już

córka. Mama z Felusiem przeniosła się do Polski. Co, jak dokładnie i dlaczego stało się między

rodzicami, dla Felusia było niewiadomym. Starszy brat wybrał też Polskę. Był już dorosłym

człowiekiem, zaczął więc żyć własnym życiem. Tu przecież, to znaczy na terenach należących

obecnie oficjalnie do II Rzeczypospolitej Polskiej, a konkretnie w Stanisławowie i Krzemieńcu,

do rodziny należały jeszcze niewielka gorzelnia i restauracje. Było więc z czego żyć. Mama

zamierzała nadal zajmować się leczeniem, na interesach nie do końca się wyznawała, oddała

więc to wszystko w dzierżawę rozumnym i wypłacalnym Żydom. Ci umieli już na tym zarobić

nawet w tak ciężkich czasach jakie obecnie nastały.

W odrodzonym państwie należało stworzyć dopiero cały system gospodarczy. Przez kraj

przechodziły strajki i fale masowego niezadowolenia. W niektórych miastach i okręgach

przemysłowych dochodziło do dość poważnych zamieszek. Jeszcze do roku 1920 w obiegu jako

pełnoprawne środki płatnicze były marki niemieckie, austriackie korony i marki polskie. Później

pozostała już tylko marka polska. Na stumarkowym banknocie z 1919 roku widniała podobizna

Tadeusza Kościuszki. W tamtym czasie musiał on posiadać jeszcze dużą wartość powstało

bowiem ciekawe powiedzonko. Otóż wykonywało się gest pokazując najpierw na portfel a

następnie na własny tyłek mówiąc przy tym: " jak ja tu mam Kościuszkiego to ja tu mam

Piłsudskiego".

Szalała inflacja. W listopadzie 1918 roku dolar kosztował 9 polskich marek. W styczniu roku

1923 za dolara zapłacić należało już 15 milionów marek polskich. Ludzie chodzili z walizkami

po wypłaty a i tak nigdy do końca nie wiedzieli co zdążą za to kupić przy tak szalejącej

dewaluacji pieniądza.

 

Feluś jechał na wycieczkę do Wiśniowca. Dawnej posiadłości i siedziby rodu Wiśniowieckich i

słynnego Jeremiego albo Jaremy, tak dobrze znanego wszystkim czytelnikom Henryka

Sienkiewicza. Nie było tak daleko, ot taki wypad dla maluchów. Mamie, jak to być powinno,

wypadało dać synkowi parę groszy na drobne wydatki i tak żeby lepiej się czuł. Wysupłała

milionowy banknot. Feluś złożył go na cztery i wcisnął do kieszeni.

Miasteczko Wiśniowiec było siedzibą gminy o takiej samej nazwie. Dzieci z takim sobie

zainteresowaniem oglądały osiemnastowieczny pałac Wiśniowieckich, park czy stare cerkwie

Wniebowstąpienia Pańskiego i Archanioła Michała. Ważniejszym wydarzeniem była

samodzielna rundka po miejscowych sklepikach prowadzonych głównie przez starozakonnych.

Feluś długo przebierał i rozmyślał nad oferowanym mu przez uprzejmą ekspedientkę

asortymentem. Miał przecież pieniądze do wydania a to zrobić należy mądrze. Oglądali,

rozmawiali, najważniejsze to liczyli na ile i na co milion marek wystarczy.

W końcu chłopiec podjął decyzję. Taką rzecz warto mieć a wręcz mężczyzna posiadać powinien.

 

I pieniędzy też wystarczy. Milion marek polskich starczyło Felusiowi na piękny scyzoryk.

 

III

Stanisławów wielką metropolią nie był. Takim miastem zaledwie kilkudziesięciotysięcznym.

Zbudowali go Potoccy na miejscu wioski Zabłotowo w XVII stuleciu. Początkowo miał służyć

jako typowa kresowa twierdza, później przemienił się w jedną z siedzib magnackiego rodu. Od

samego początku swojego istnienia, podobnie jak większość kresowych osad, był miastem

wielokulturowym i wielonarodowym. Tu żyła liczna wspólnota Ormian. W ormiańskiej świątyni

znajdował się cudowny obraz Matki Boskiej Łaskawej.

Rozbudowany w stylu barokowym, czasami nazywano go "małym Lwowem". Od XVIII wieku

funcjonować zaczął tu browar.

Pod panowaniem austriackim, w jednym z ostatnich przeprowadzonych tu spisów, wymieniano

18 626 mieszkańców. 9 734 Polaków, 6998 Żydów wraz z Niemcami, 1643 Rusinów i 42

Czechów.

Podczas wojny 1918-1919 toczono o miasto walki. W II Rzeczypospolitej stał się miastem

wojewódzkim i siedzibą tychże władz.

Feluś nad pobyt w mieście przedkładał raczej prowincję. Tam była przecież wspaniała przyroda,

zwierzaki i co najważniejsze, koniki. Z wielką radością wypuszczał się więc z mamą na

kilkudniowe wyjazdy służbowe w okolice. Tam też szybko zaprzyjaźniał się z rówieśnikami i

razem spędzali czas na zabawach i odkrywaniu otaczającego ich świata dla siebie.

W okolicach było już spokojnie. Pomału przycichły wszelkie zatargi narodowościowe. A

przecież to tu całkiem niedawno ścierały się ze sobą armie młodego państwa polskiego i

proklamowanej 1 listopada 1918 roku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Po trudnych

zmaganiach dla obu stron dopiero pod koniec czerwca 1919 roku Polakom udało się przełamać

front i zmusić pomału Ukraińców do wycofania się za rzekę Zbrucz na tereny Ukraińskiej

Republiki Ludowej, która już wtenczas na skutek zawirowań politycznych stała się polskim

sojusznikiem. Przeszło ich prawie 50 tysięcy. Tu większość z nich zasiliła miejscowe formacje

militarne i wyruszyła na front przeciwko bolszewikom. Do końca 1919 w polskich obozach

jenieckich przebywali jeszcze internowani Ukraińcy, wielu z nich zmarło na skutek epidemii

czerwonki i tyfusu.

Po upadku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej a później i Ukraińskiej Republiki Ludowej,

świadoma narodowo ludność ukraińska musiała pożegnać się z szansą na utworzenie

jakiegokolwiek tworu przypominającego choć trochę niepodległe państwo. Pozostały jednak

organizacje polityczne, które działać mogły bez większych przeszkód. Oczywiście, jak wszędzie

w nowej sytuacji, dokonało sie w nich wiele zmian i podziałów. Organizacje socjalistyczne, to

znaczy skupiające w swych szeregach robotników i chłopów, podzieliły się. Część z nich zaczęła

współpracować z polskim PPS a część przeszła do utajnionych już organizacji komunistycznych i

promoskiewskich. Ale ukraińskie partie uczestniczyły aktywnie poprzez swoich posłów w

polskim życiu parlamentarnym. Ukraińskie Chłopsko Robotnicze Socjalistyczne Zjednoczenie,

Ukraińska Socjalistyczno Radykalna Partia czy Ukraińskie Narodowo Demokratyczne

Zjednoczenie.

Ukraińska Organizacja Wojskowa powstała za granicą a celem jej była walka o niepodległość

Ukrainy. Metodami dywersji i sabotażu oraz przygotowanie do ewentualnego przyszłego

wystąpienia zbrojnego. Od samego początku istnienia współpracowała ściśle i dofinansowywana

była przez niemiecki wywiad. W swoich nielegalnie rozprowadzanych czasopismach

nawoływała:

"Terrorem i sabotażami należy odstraszyć polskie zajdy od wstępowania na nasze ziemie. Niech

 

każdy polski kolonista będzie świadomy tego, że musi stracić ziemię prędzej czy później, czym

prędzej pozbędzie się ziemi sam, tym lepiej dla niego, gdyż nie naraża swojego życia i majątku".

W tym wypadku chodziło o pojawiających się licznie w tym czasie tak zwanych osadnikach

wojskowych, przeważnie byłych legionistach. Otrzymywali oni z nadania ziemię i

gospodarstwa i tworzyli własne, silnie patriotyczne polskie skupiska wśród miejscowej ludności.

UOW zaczął działać bardzo aktywnie. Tylko w roku 1922 podczas wyborów do sejmu, wraz z

komunistami ukraińskimi, na ich konto zalicza się 2300 podpaleń i 38 aktów dywersji na kolei.

Ale potrafili równiez zorganizować dużo poważniejsze akcje takie jak ta z 25 września 1921

roku:

Ukraińska Organizacja Wojskowa pułkownika Jewhena Konowalca współpracowała z ugrupowaniami

ukraińskimi Wolą oraz Komitetem Ukraińskiej Młodzieży. Ich celem było prowadzenie sabotażu a

następnie otwarta walka z Polską i Związkiem Sowieckim celem stworzenia niepodłegłego państwa

ukraińskiego. Lwowscy działacze WOLI zorganizowali zamach na Józefa Piłsudskiego , który odwiedzić

miał miasto w związku z otwarciem pierwszych Targów Wschodnich. Plan jego pobytu był ogólnie znany:

po uroczysym powitaniu na dworcu, defiladzie i przemówieniach miał zostać przewieziny na nabożeństwo

do katedry katolickiej, spotkać się z arcybiskupem po czym wziąć udział w otwarciu targów w Parku

Stryjskim. Po czymś w rodzaju konferencji prasowej ( na której mówił o potrzebie porozumienia z

Ukraińcami) pojechał do ratusza skąd po uroczystościach odsłoniecia godła państwowego i obiedzie,

wieczorem odjeżdżał na spektakl w Teatrze Wielkim a po nim bankiet. Zamach zaplanowano

przeprowadzić w chwili opuszczenia przez marszałka ratusza. Podobno drogą losowania wybrano tego,

który miał bezpośrednio strzelać. Został nim Stiepan Fedak, syn znanego lwowskiego adwokata i

działacza ukraińskiego. W tłumie ludzi tuż za nim miał stać student prawa Dmitro Palijiw i po zabiciu

Piłsudskiego jego zadaniem było rzekomo przytrzymać i obezwładnić Fedaka a kolejny ze spiskowców

przebrany w mundur polskiego oficera fikcyjnie go aresztować i odtransportować do aresztu. Dla Fedaka

przygotowany był już fałszywy paszport i zbiec planował po zdarzeniu do Niemiec. Kiedy samochód z

Piłsudskim i towarzyszącym mu wojewodą Grabowskim powoli rusza padają trzy strzały. Dwa lekko ranią

wojewodę w prawe ramię i lewą rękę. Piłsudski instyktownie pochyla się nietrafiony po czym podtrzymuje

osuwającego się Grabowskiego. Stojący w tłumie niedaleko Fedyka policjant rzuca się na niego i

obezwładnia. Podczas szamotaniny zamachowiec rani się poważnie postrzałem z pistoletu w klatkę

piersiową.Tłum próbuje go zlinczować ale bronią go wojskowi wartownicy. Piłsudski udaje się na

zaplanowany spektakl do teatru gdzie jest owacyjnie witany a na uroczystym bankiecie po przedstawieniu

zjawia się też już opatrzony wojewoda Grabowski. W wyniku śledztwa zatrzymani zostają i są sądzeni

wszyscy uczestnicy zamachu. Fedak zeznaje cały czas (jako syn prawnika wie jak starać się o otrzymanie

niższego wyroku),że jego celem miał być wojewoda,ponieważ był on wrogiem Ukraińców, następnie miał

oddać pistolet Piłsudskiemu i poddać się sprawiedliwemu wyrokowi. Ustalenia śledztwa i zeznania

świadków stwierdzają, że nie mówi prawdy. Zostaje skazany na 6 lat więzienia, jego pomocnicy na 2,5 i

1,5 roku. Niektórzy zostają uniewinnieni. Nie odsiaduje pełnego wyroku, w wyniku amnestii zwolniony

wyjeżdża do Niemiec. Po odbyciu kary Dmytro Palijiw jako działacz Ukraińskiego Zjednoczenia

Narodowo-Demokratycznego (Українське Національно-Демократичне Об'єднання) i Mychajło

Matczak członek Ukraińskiej Socjalistycznej Radykalnej Partii zostali nawet posłami na sejm

Rzeczypospolitej.

( "Lwów z pieśnią. Historia w pigułce". M. Skrzyński)

Następnie organizowano przeważnie podpalenia, podkładanie ładunków wybuchowych pod

obiekty rządowe, przemysłowe, wojskowe oraz chętnie napadano na ambulanse pocztowe. Od

samego początku w grę wchodziło również szpiegowstwo na rzecz Niemiec. Stosunkowo

niedługo pojawiły się zabójstwa na tle politycznym i narodowościowym. Cały czas też

przygotowywano się do wystąpienia zbrojnego.

 

Jednego pięknego dnia Feluś biegał z kolegami po okolicy. Zabawa szła w najlepsze. Lasek na

uboczu a w nim jakieś resztki starego muru. Tu dopiero można powariować. Szaleją więc jak to

dzieciaki.

 

Jeden z chłopców przypadkowo znalazł jakąś dziurę w murze. Jeśli jest dziura to dlaczego tam

nie zaglądnąć? Komisyjnie więc wszyscy zaciekawieni rozpoczynają eksplorację.

-Ooo! Coś naprawdę interesującego!

-Prawdziwe karabiny! Takie krótkie, kawaleryjskie! Zakładamy, bawimy się w wojsko!

Starczyło dla wszystkich. Zarzucili broń na ramię, nie bez wysiłku co prawda ale dali radę.

Uformowali kolumienkę marszową, wiedzieli jak, przecież do widoku maszerujących żołnierzy

przyzwyczajeni byli od urodzenia. Krokiem paradnym wkroczyli do miasteczka. Przechodnie

zaczęli dziwnie się przyglądać ale pierwszy był policjant.

-Stać! Skąd to macie?- i rozbroił ich natychmiast.

Wyjaśnili wszystko. Gdzie i kiedy to znaleźli. W okolicy zaroiło sie od policji i wojska. Feluś z

przyjaciółmi przypadkowo odkrył i zdekonspirował miejscowy tajny skład broni tutejszej

komórki Ukraińskiej Organizacji Wojskowej.

 

IV.

W 1919 roku zebrał się tak zwany "sejm nauczycielski". Należało stworzyć jednolity system

nauczania w całym kraju. Nauka stała się bezpłatna i obowiązkowa. Nowy system udało się

całkowicie wdrożyć w ciągu kolejnych trzech lat. Mniejszości narodowe otrzymały również

mozliwość prowadzenia własnych szkół aczkolwiek finansowane nie były one tak chojnie z

budżetu jak placówki polskie.

Pierwsze lata nauki Felusia to jak zwykle nauka czytania, pisania, rachunków, podstaw języka

obcego w lokalnej, pobliskiej szkole. Nauczyciele cieszyli się wielkim poważaniem i respektem

ale i dzieci dawały sobie doskonale radę. Klasa była koedukacyjna, dziewczynki i chłopcy, w

przypadku klasy Felusia uczniowie byli narodowości polskiej i kilku żydowskiej. Budynek

szkoły ukraińskiej znajdował się obok. Wspólne toalety dla obu placówek na zewnątrz. W

przerwie czy to po lekcjach wspólna zabawa na podwórzu. Czasami spokojna, czasami jak to

dzieciarnia, głośna i awanturująca się. Wtedy interweniował Pan Woźny. Rozpędzał i uspokajał

towarzystwo. Funkcję tę w obu szkołach pełnił postawny mężczyzna szanowany ogromnie przez

grono pedagogiczne i uczniów. Był to inwalida wojenny wojny 1920 roku. Przez środek jego

głowy przebiegało znaczne zgrubienie, które było pamiątką właśnie z tej wojny. Wszyscy

wiedzieli, że to Moskal rąbnął go potężnie szablą. Cios był na tyle mocny, że francuski "adrian",

specjalnie wzmacniany na taką okoliczność, pękł ale gdyby nie on nasz woźny rozcięty zostałby

chyba do pasa. A tak hełm ocalił mu życie.

Jeden z chłopców wyznania mojżeszowego cierpiał bardzo gdyż szpeciła go okropnie brodawka

na samym czubku jego nosa. Kiedy tylko pojawiał się w klasie zaraz przy nim wyrastał Feluś i

wykręcał tę narośl we wszystkie strony. Jednego pięknego dnia brodawka pozostała u Felusią w

ręku. Jakże upiększony teraz o jej brak był mu wdzięczny! Podziękowaniom nie było końca i stał

się wielkim Felusia przyjacielem.

Zabawy były przeróżne bo każdy wiek ma swoje prawa. Pospolite brojenie ale i coś

poważniejszego jak chociażby rymowanki. Wszyscy składali strofy bardzo umiejętnie. Nawet

Walerko Pyndyk, który wylosował wyraz dość trudny, poradził sobie. Trafił mu się "kartofle". I

dał radę! "Kartofle bofle"!

Odkrywało się świat po swojemu. Dyskusje toczyły się zawzięte.

-A wiesz jak zrobić, żeby pies zjadł cały słoik musztardy?

-No jak? Co ty? Przecież psy nie jedzą musztardy.

-Normalnie. Złapać psa, wysmarować mu cały słoik pod ogonem...od razu wszystko wyliże!

-A wiesz jak zrobić żeby były od razu dwa nosy w dupie?

-No jak?

 

-Normalnie. Wsadzasz mi nos do dupy. I ty masz wtedy nos w dupie i ja mam nos w dupie. Czyli

są dwa nosy w dupie...

Zawiłości mowy ojczystej również poznawano na życiowych przypadkach. Po lekcji, na której

przerabiano przykłady polskich nazwisk i kiedy nauczyli się, że jest Nowakówna, Nowakowa

itp...uwagę zwróciło się na klasowa koleżankę. Na nazwisko miała Kwartag. Chłopakom więc

spodobało się wołać za nią, publicznie oczywiście, "kwarta gówna, kwarta gówna". Kiedy

usłyszał to przypadkowo przechodzący jeden z nauczycieli, objaśnił:

-Chłopcy, w takim przypadku nie mówi się kwarta gówna tylko Kwartażanka!

 

Radzić sobie też trzeba było w każdej sytuacji. Żartów nie było z nauczycielką niemieckiego.

Kazała uczyć się na pamięć wierszyków, w których nie do końca wszyscy wiedzieli o co chodzi.

I po co? Przeciez znali i często cytowali taki wierszyk i zgodnie z zawartymi w nim wytycznymi

pragnęli postępować.

"Rzuć tę książkę do repeci

niech w kawałki się rozleci.

Niechaj zginie, niech przepadnie

chodź się z nami bawić ładnie..."...

A tu te niemieckie wierszyki, ile można?

-Nauczyłeś się? O czym to było?

-No jakoś tak: "przyszła mrówka do amajzy i powiada daj mi szpajzy".

-Albo tak:"hapen gewejzen".

W końcu zauważono, że w szczelinę pomiędzy ścianą a piecem idealnie wpasować można

książkę. I to tak, że strona z tekstem wiersza jest bardzo dobrze widoczna a stojąc i

odpowiadając, można wszystko dokładnie przeczytać. Nauczycielka ze swojego stanowiska

niczego nie zauważy. Szło bardzo dobrze. W końcu recytować zaczęła koleżanka, która nie dość,

że była trochę otyła, to i właśnie okazało się, że i nie dowidzi. Wygięła się bowiem tak mocno w

stronę ukrytej książki, że cały spisek został zdemaskowany.

 

Okolica była pagórkowata. Przez miasteczko też trzeba był się wspinać lub zbiegać dość krętymi

dróżkami, zwłaszcza jeśli chciało się wykorzystać znane skróty. Kiedyś jeden z nauczycieli stał

się właścicielem żywego osła. O pomoc i dostarczenie zwierzęcia poprosił swoich uczniów, gdyż

sam był człowiekiem dość zajętym. Osła odebrać należało w części miasta położonej dość nisko

a dostarczyć właśnie tymi stromymi uliczkami wiodącymi w górę. Dziatwa chętnie się tego

podjęła a Feluś na czele oczywiście. Osioł jak to osioł. W pewnej chwili zatrzymał się. Koniec.

Próbowano różnych sposobów. Dwóch go pchało, dwóch ciagnęło. Nic. Teraz wszelkie możliwe

zmiany i konfiguracje. Dalej nic. Oślisko wydaje z siebie tylko te dziwne odgłosy, całe miasto się

zleci. Przechodzący obok batiarzyna (no batiar to tylko we Lwowie a to lokalny, pozujący na

takiego) radzi chłopakom:

-Gorącego kartofla mu pod ogon! Tylko jak wtedy poleci do nie dogonicie! Albo za ogon go

ciągnijcie!

Ale jak to osioł, w końcu mu przeszły kaprysy i bez przeszkód dał się doprowadzić do nowego

właściciela.

Chłopaki też codzień przebiegali obok apteki. Do farmaceuty należała wspaniała, kolorowa

papuga, którą ten wystawiał w oknie lub na balkonie w klatce. Taka z tych gadających. Ponieważ

aptekarz był Rusinem-Ukraińcem to i do jego papugi mówić chyba należało w tym języku.

Słyszała więc codziennie głośno wykrzykiwane pod swoim adresem:

-Popka durak, popka durak!

 

Czymś tam ocinała się prowokatorom, stroszyła skrzydła, wydawała z siebie dźwięki.

-Słyszałeś? Słyszałeś? "Ty sam durak" chyba nam odpowiada!

 

Chodziło się też nad rzekę. Tam to się działo dopiero! Można było podglądnąć kąpiacych się

biednych Żydów i wyciąć im zawsze jakiś kawał.

-Felusz, Felusz, to znofu on!-krzyczęli przeganiając młodocianych podglądaczy a, jak widać,

nasz bohater był wśród wszystkich ogólnie znany.

Ale największa frajda to łowienie ryb. To opanowali szybko do perfekcji. A i w tych wodach

wspaniałych okazów nie brakowało. Połowy bywały przyzwoite. Złowioną rybę chętnie

kupowali starozakonni. Oczywiście w piatek. Ci bogatsi co mieli interesy w miescie. Sklepiki,

warsztaty. Wystarczyło tylko do nich z tym pójść. Pierwsze lekcje biznesu i to u dobrych

nauczycieli. A zarobione pieniądze zostawiało się i tak w ich sklepikach. Najchętniej na łakocie.

Był tego wielki wybór. Wszystko na regałach za plecami sprzedawcy ale też i dostępne na ladzie.

Przy wejściu i pod ścianami stały beczki z rybami, najczęściej śledziami, kapustą i takimi właśnie

przysmakami. Jednego dnia gdy Feluś z kolegą stali w sklepie wybierając rodzaj czekolady,

którego jeszcze nie próbowali, do środka wszedł mężczyzna, mieszkaniec okolicznej wioski

przyjechał na zakupy. Zapewne po tytoń w pierwszej kolejności. O czymś rozmawiał, o coś tam

pytał ale zachowanie jego było bardzo dziwne. Stał przy beczce ze śledziami, to musiało mieć

jakiś cel. W końcu sprzedawczyni nagle szybko, niespodziwanie obróciła się. Chłopcy też pilnie

obserwowali sytuację. I wszysto się wyjaśniło. Otóż chłop trzymał w ręku suchą kromkę chleba a

gdy nikt nie patrzył moczył ją w beczce i szybko konsumował. Tak smakowała mu zalewa, w

której trzymano śledzie. No ale zawsze to lepsze niż suchy chleb. Przyłapany zawstydził się

trochę ale kobieta uśmiechnęła się tylko i powiedziała:

-Ty łasuchu...

 

W tamtych czasach popularne były bardzo potrawy i napoje pozyskiwane bezpośrednio z

przyrody. Grzyby, jagody a do picia sok z brzozy. Bardzo ceniony też w medycynie ludowej. Ma

lekko słomkowy kolor i cierpkawy smak ale doskonale gasi pragnienie oprócz oczywiscie

wszystkich swoich innych walorów. W lasach stały garnce, do których pomaleńku skapywał sok

z odpowiednio ponacinanych drzew. Podczas któregoś wypadu do lasu dzieciaki jak zwykle

szalały. Zmęczeni byli strasznie a i pić się chciało. Temperatura też robiła swoje. Wtem

zauważono stojący pod drzewem gar pełen soku! Teraz szybko na wyścigi, kto pierwszy!

Przypadli chciwie i zaczęli żłopać, żłopać...o jak wspaniale gasi pragnienie. Feluś pchać się nie

lubił i nie potrafił. Stał z boku i tylko się przyglądał. Soku ubywało i z niepokojem myślał, że już

dla niego nie wystarczy chyba ani kropelki. Wtem nagle wszyscy z krzykiem od gara odskoczyli

chyba szybciej niż do niego przypadli wcześniej. Cóż się takiego okazało? Otóż gdy poziom

wypijanego łapczywie napoju opadł pokazała się i inna zawartosc naczynia. Jakiś zwierz ale

bardziej prawdopodobne, że jakiś dowcipniś, załatwił tam swoją potrzebę fizjologiczną. Sok z

brzozy z kupą niekoniecznie musi posiadać te wszystkie walory. W tym dniu Feluś zrozumiał

jeszcze, że przepychanie się łokciami w życiu nie zawsze prowadzi do sukcesu.

 

Tak upływały pierwsze lata szkolne. Mały, lokalny, wspaniały świat. Nieważne co tam w

dalekim świecie a właściwie nienajważniejsze. A, że i tu w okolicy, w jednej z wiosek pozabijali

się bracia siekierami to też w dziecięcych umysłach było czymś dziwnym. Bo dlaczego zaraz

zabijać się w kłótni? Przecież jeśli nawet chodziło o spadek to można się jakoś zawsze

porozumieć.

 

 

V.

Reformę Grabskiego wszyscy przyjęli z wielką ulgą i zadowoleniem. Koniec inflacji, koniec

marki polskiej, teraz będzie nowa waluta czyli złoty polski. Koniec zamieszek, niezadowolenia.

Gospodarka ruszy i wszystkim będzie dobrze. Sytuacja się ustabilizowała a kraj ma szansę na

rozwój. Nie ma już Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej tylko Bank Polski. Nowy polski złoty

ma być równy szwajcarskiemu frankowi. Jego kurs ustalono na 5,18 za dolara. Stare marki

wymieniono wszystkie na złotówki chociaż obie waluty były utrzymane w obiegu jeszcze przez

jakiś czas.

Bo w kraju sytuacja była napięta. Polityczna również. Rządy zmieniały się często. Czymś

strasznym było zabójstwo prezydenta Narutowicza. Jak w kraju, który dopiero co odrodził się i

odzyskał niepodległość pokonując przy tym wiele poważnych problemów, mogło dojść do aż

takiej eskalacji nienawiśći? Żeby zaraz zabijać politycznego przeciwnika? Dzieci nie do końca

orientowały się w tych wszystkich zawiłościach. Znały za to wszystkie Marszałka. Tak tu teraz,

zwłaszcza na Kresach, je wychowano. W wielkim szacunku i miłości do Piłsudskiego. Można

zaryzykować stwierdzenie, że w kulcie.

Kiedy więc dotarły wieści, że 12 maja 1926 roku Marszałek prowadząc kilka zbuntowanych

pułków legionistów pomaszerował na Warszawę, zapanowało wielkie podniecenie i radość.

Piłsudski wystąpił przeciwko władzy jaką sam stworzył ale według tutejszych miał rację. Zrobi

porządek w końcu. Takie nastroje i opinie panowały podsycane zajadle przez wojskowych

osadników. Przez trzy dni wsłuchiwano się w wieści z dalekiej Warszawy. W końcu Marszałek

zwyciężył. Stworzy teraz nowy rząd a nawet, czego wtenczas nikt się nie domyślał, nowy ustrój

polityczny. Niby, że w całym kraju obalony rząd miał większe poparcie a o wyniku przewrotu

zadecydowało poparcie PPS. Socjaliści poparli Piłsudskiego, strajk na kolei uniemożliwił

wszelkie szybkie ruchy wojsk wiernych prawowitej władzy i tak to się skończyło. Zginęło jednak

ponad 300 żołnierzy a to wcale nie tak mało jak na kilkudniowe potyczki.

Mówiono też, że tym posunięciem Marszałek uniemożliwił ewentualny faszystowski przewrót i

przejęcie władzy przez takich właśnie. Może i w całym kraju rząd miał to większe poparcie ale

nie tu. Tu zapanowała wielka radość ale wśród ludności polskiej oczywiście. Mniejszości

narodowe, które akurat tutaj stanowiły często większości, do tak poważnej zmiany podeszły nie

bez obaw. I nie był tu problemem sam Piłsudski, bo ten sprawy narodowościowe doskonale

rozumiał, sam pochodził z Wilna. Kłopoty kiedyś w przyszłości mogły wynikać przez niektórych

ludzi skupionych wokół niego i tworzących się z nich nowych nurtów narodowych i

politycznych.

 

Feluś wstąpił do Liceum Krzemienieckiego. Zamieszkać miał w internacie. Był bardzo zdolnym

uczniem więc taka elitarna szkoła stała przed nim otworem. Problemem mogło być czesne, które

było bardzo wysokie i wpłacić je należało w okresie od 15 sierpnia do 1 września za cały rok

nauki z góry. Kwoty były naprawdę dość znaczne wynosiły bowiem kwoty: 463 złote i 10 groszy

jeśli uczeń zamierzał spędzić wakacje w Krzemieńcu korzystając z internatu, wyżywienia i

wszelkich innych świadczeń zapewnianych przez szkołę, i 414 złotych i 10 groszy bez wariantu

wakacyjnego. Nie były to wszystkie opłaty, dochodziły też często dodatkowe za wszelkie zajęcia

pozalekcyjne i ekwipunek, do którego należał też oczywiście mundurek. W przypadku Felusia

wszelkie opłaty związane z jego edukacją przyjęło na siebie polskie państwo. Był to rodzaj

podziękowania za pomoc okazaną wojsku polskiemu w czasie Wojny Światowej przez jego

rodziców. Piękne granatowe mundurki, w wersji letniej i zimowej, też się chłopakowi na tej

samej zasadzie należały. Nie bez dumy przywdział takowy od razu u krawca specjalizującego się

w ubieraniu uczniów. Jak w tej piosence:

 

"Ozdobą mą te paski są

co na kołnierzu noszę,

orzełek ten na czapce mej

i te spodenki w klosze".

Szkoła ta dbała o rozwój intelektualny, kulturalny i obywatelski uczniów. Zgodnie ze starymi,

pięknymi tradycjami. Dziesięcioletni okres nauki obejmował pierwsze cztery klasy w systemie

rocznym. Przedmiotami były języki: polski, rosyjski, francuski i łacina. Geografia, matematyka i

religia. Pozostałe sześć lat nauki podzielono systemem uniwersyteckim na tak zwane "trzy

kursy". Z każdym semestrem przybywało przedmiotów. Rozszerzona matematyka, nauka

wymowy, logika, historia starożytna. Dalej fizyka, ekonomia polityczna i rachunek integralny.

Następnie chemia, botanika, historia naturalna, prawo krajowe. Oprócz tego uczniowe

uczestniczyli w wykładach z historii literatury antycznej i współczesnej oraz poezji.

Dodatkowymi przedmiotami były bibliologia, rysunek, mechanika, architektura i języki angielski

i grecki. Dla chętnych muzyka i śpiew. A dla rozwoju ciała fechtunek, jazda konna, gimnastyka,

taniec. Zajęcia odbywały się od godziny ósmej rano do dziesiątej, następnie od czternastej do

szesnastej. We wtorki i czwartki popołudnia przeznaczone były na zajęcia sportowe i

rekreacyjne.

Liceum Krzemienieckie powstało pod egidą Komisji Edukacji Narodowej i samego Hugona

Kołłątaja. Założył je Tadeusz Czacki, początkowo jako Gimnazjum Wołyńskie i pod tą nazwą

przetwała do 1819 roku. Na siedzibę wybrano dawne jezuickie kolegium należące do zespołu

architektonicznego pałacu Wiśniowieckich. Placówka szczyciła się wspaniałym księgozbiorem

opartym na części kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ponad 31 tysięcy ksiąg. Po

upadku Powstania Listopadowego szkoła, właściwie część jej kadry i zasobów, zostały

wchłonięte przez powstający wtenczas Uniwersytet Kijowski. Bibliotekę ostatniego polskiego

króla przewieziono do Kijowa i stała się ona zaczątkiem Narodowej Biblioteki Ukraińskiej.

Jako kadra naukowa pracowali tu tacy ludzie jak Joachim Lelewel, Józef Korzeniowski, brat

Adama Mickiewicza Aleksander czy ojciec Juliusza Słowackiego Euzebiusz.

Absolwentami byli między innymi Juliusz Słowacki, Feliks Bernatowicz, Antoni Malczewski,

Mark Kac czy Maurycy Gosławski.

Marszałek Piłsudski wznowił dekretem z 1920 roku działalnośc szkoły. Uczniowe rozpoczęli

naukę w roku 1922.

Samo miasto Krzemieniec było siedzibą powiatu krzemienieckiego w Województwie

Wołyńskim. Liczyło zaledwie 20 tysięcy mieszkańców z czego Polacy i Żydzi stanowili po około

30 procent a pozostali byli przeważnie narodowości ukraińskiej.

Pierwsze wzmianki o Krzemieńcu pochodzą z 1226 roku. Prawa miejskie w I Rzeczypospolitej

otrzymał w roku 1431. W roku 1538 królowa Bona ufundowała kościół, który w XIX stuleciu

został przekazany prawosławnym. W latach 1731-1753 powstały tu też klasztor i kościół

jezuitów. Katolicki kościół świętego Stanisława wzniesiono na wzór kościoła świętej Katarzyny

w Sankt Petersburgu w latach 1853-1857. Przy ulicy Szerokiej stał żeński prawosławny monaster

Objawienia Pańskiego. W centrum miasta stoją tak zwane "bliźniaki" czyli wyglądające jak

zrośnięte kamienice. Ponieważ to teren nierówny, górzysty, nad miastem królują ruiny dawnego

zamku. W tak niewielkiej miejscowości jest aż pięć cmentarzy, w tym żydowski i wojskowy.

 

Teraz to się dopiero zaczęło życie! Prawie dorosłe! Zwłaszcza w czasie ostatnich kursów!

Towarzystwo było też niezłe. Niby same paniczątka i inteligenciki ale w niczym nie odstawało w

poznawaniu i korzystaniu z uroków życia. Zaprzyjaźnił się z jednym najbardziej. Michał miał na

imię. Jego ojciec tu w okolicy prowadził świetnie prosperujące przedsiębiorstwo przewozowe.

 

Transport konny i samochodowy. A automobile to było coś! Nieliczni się na tym znali a Michał

już całkiem dobrze się w tych sprawach orientował. Felek jednak wolał konie. Na wszystkie

zresztą zajęcia dotyczące kultury fizycznej i sportu chętnie uczęszczał. Oprócz tego uwielbiali

wypady i wycieczki w okoliczne górki, lubili skakać przez szczeliny skalne i wspinać się.

Pływanie również było w kręgu ich zainteresowań. Tradycyjnie już dużo czasu spędzali nad

wodą. Ale i do nauki również należało się przykładać. Nauczyciele byli lubiani przez uczniów ale

i wymagający. W zamian dawali im olbrzymią dawkę wiedzy w sposób dla zdolnej młodzieży

bardzo przystępny. Feluś doskonale przyswajał przedmioty, zwłaszcza prawo i ekonomię i

pomału zaczął wiązać z tym kierunkiem swą przyszłość. Ale inne przedmioty również lubił.

Doskonale rozeznawał się we wszystkich problemach religijnych, to zasługa nauczyciela religii

oczywiście. Bo kto to wie i spamięta na przykład jaki święty jest od czego i czym zasłynął? A

Feluś wiedział. Albo poezja i literatura. Książki wręcz się pochłaniało. Od klasyki polskiej i

światowej, Mickiewicza, Sienkiewicza poprzez Tołstoja, Dostojewskiego po modnych Karola

Maya czy J. F. Curwooda. Doskonale wiedzieli któż to był Podbipięta, Skrzetuski,

Wołodyjowski, Jarema czy Jurand ze Spychowa. Co to był Zerwikaptur czy Scyzoryk...Ale nie

tylko, również na przykład czyj pies wabił się Cukierek.

 

Podczas jednej z wycieczek w okolicę przypadkiem zauważyli znajome twarze. To nauczyciele z

małżonkami wyruszyli na piknik. Biwakowali nad wodą, kobiety opalały się i zajmowały tym

czym przeważnie podczas takich wypadów należy, panowie postanowili popływać. Michał z

Felkiem dyskretnie ich obserwowali, nie planowali póki co się ujawniać. Przylgnęli płasko do

ziemi, a właściwie skały, leżąc na górce wznoszącej sie obok, mając świetny punkt

obserwacyjny. Panowie nauczyciele udali się więc do wody odziani w staroświeckie stroje do

pływania lub tylko w krótkie, takie do kolan, kalesonki. Z rozporkami w odpowiednich miejscach

oczywiście. Rozkoszowali się następnie wodą pływając różnymi stylami i we wszystkie strony.

Nagle na brzegu zapanowała konsternacja. Pływającemu na wznak profesorowi przez rozchylony

rozporek wysunęła się jego męskość i bezwstydnie unosiła się na powierzchni wody. Małżonka

interweniowała więc:

-Stachu schowaj! Stachu schowaj!-krzyczała.

Stachu niestety uszy miał w wodzie, nie słyszał niestety. Trochę to trwało zanim się zorientował.

Michał z Felkiem, zobligowani do nauczycieli lojalnoscią i szacunkiem, raczej nie rozpowiadali

co widzieli no bo po co? Każdemu się może przytrafić, ludzka rzecz. Czasami tylko pomiędzy

sobą używali w adekwatnych do tego sytuacjach zwrotu, który tylko oni rozumieli: "Stachu

schowaj". Można powiedzieć, że zagościł on na stałe w ich słowniku.

 

Nauczyciele byli luźmi bardzo kulturalnymi. Opanowanymi i umiejącymi zachować się w każdej

sytuacji. Kiedyś na ulicy, pomiędzy drzewami, na przechodzącego profesora załatwił swoją

potrzebę fizjologiczną ptak siedzący akurat na jednym z nich. Wielkie ptaszysko a więc i ładunek

był potężny. Nauczyciel oberwał w kapelusz. Błyskawicznie zerwał go z głowy i zaczął

otrzepywać o pień drzewa. Widać było, że jest wściekły ale gdy zauważył tylko przechodzących

akurat swoich podopiecznych, uśmiechnął się tylko i powiedział:

-Widzicie chłopcy! Jak to dobrze, że krowy nie latają!

 

Do obowiązkowego programu nauczania wprowadzono język ukraiński. Większość uczniów

doskonale go znała i na co dzień wokół siebie słyszała i używała również, nauka jednak

ukraińskiej literatury nie wszystkim się uśmiechała. Na pierwszej lekcji profesor zauważył

buntownicze spojrzenia. Zrozumiał o co chodzi i potrafił wybrnąć z kłopotu.

 

-Cóż ja z Wami mam zrobić Panowie? Jeśli uczyć się nie chcecie? Będę Wam opowiadał bajki i

różne historyjki.

I tak właśnie wygladały później te lekcje. Snuł chłopakom interesujące opowieśći a oni nawet to

bardzo polubili, chętnie uczestniczyli i naprawdę wiele z tego wynieśli.

 

Zimą na terenie szkoły organizowano lodowisko. To Felusiowi bardzo do gustu przypadało. Nie

można go było od łyżew oderwać. Jednego razu przeforsował się. Jeździł w szortach i bluzie,

złapało go więc dość poważne choróbsko. Troskliwie się nim zaopiekowano i dochodził do siebie

w swoim pokoju w internacie. Jednak leżenie w łóżku zaczynało juz mu doskwierać. Wokól tyle

się dzieje, chłopaki tam coś wyczyniają a on tu sam. Co można więc zrobić, żeby błyskawicznie

pomogło? Pomyślmy?

-No proste! Tran! Przecież dają nam pić dla zdrowia po kropelce, czasami łyżeczkę bo to taki

cudowny środek. Smakuje strasznie i przełknąć nawet kropelki się nie da nie zagryzając. Ale jeśli

tak wypić by tego dużo, najlepiej butelkę to uleczy natychmiast!

Tranu miał zawsze w zapasie. Mama jako lekarz o tym zawsze pamiętała. Zatkał więc nos,

przytknął butelkę do ust i rozpoczął kurację. Straszne to było ale czego nie zrobić dla

zdrowia...Pije, pije, pije, jeszcze choć jeden łyczek...Nagle stop! Torsje! Najbliżej do okna a więc

tamtędy! Zaniepokojeni koledzy i personel, przebywający akurat na podwórku, ze zdziwieniem

patrzą na to bombarowanie ale i szybko reagują! Po tej terapii Feluś poleżał jeszcze w łóżku

zdecydowanie dłużej niż planował.

Zresztą w internacie czas mijał wesoło. Jedną z rozrywek była gra w "salonowca" czyli

pospolicie nazywana w "dupaka". Polegało to na biciu po tyłku jednego z uczestników, tego

zadaniem było odgadnąć kto go uderzył. Jeśli nie zgadł wypinał się jeszcze raz aż do skutku. Jeśli

rozpoznał, to rozpoznany wypinał tyłek. Tu młodzież prześcigała się w pomysłach. Czasami po

dupie oberwać można było czymś zupełnie innym niz ręka, nawet bywało, że i stołkiem. A i tyłki

przeważnie po takiej zabawie czerwone były jak buraki.

Na stołówce też bywało wesoło i głośno a karmili doskonale. Jednego poranka podczas śniadania

jak zwykle opowiadano sobie kawały. Śmiechu co niemiara! Do śniadania zupa mleczna z takimi

kluskami, coś w rodzaju makaronu. Chłopaki zajadają jednocześnie śmiejąc sie głośno z każdego

usłyszanego dowcipu. Jeden z nich nagle aż zakrztusił się po czym nagle przez nos wystrzeliła

mu kluska z zupy i wylądowała w talerzu siedzącego na wprost kolegi. To dopiero było teraz do

śmiechu wszystkim! Takiego cuda jeszcze nikt nigdy nie widział. Opowieści o tym wspaniałym

strzale na stałe weszły do szkolnych historyjek i przekazywane były kolejnym młodym

rocznikom.

Inną znowu taką kultową historią było to co przydarzyło się jednemu z kolegów, a właściwie

raczej to, jak organizacyjnie i skutecznie poradził sobie z zaistniałym problemem koleżeński

kolektyw. Chłopak do tej pory mieszkał w majątku ziemskim otoczonym lasami. Miasta nie znał,

a co istotniejsze miejskiej kuchni. Wychowano go na zupełnie innej diecie. Grzybki, jagody

dziczyzna a tu takie wspaniałości kulinarne! Bardzo mu podeszły, najbardziej wszelkiego rodzaju

pierogi ze śmietaną i różnymi polewami czy sosami. Niestety żołądek potrzebował o wiele

dłuższej aklimatyzacji. Jednej nocy współlokatorów obudziły jęki a zaraz po tym zwrócili uwagę

na straszny fetor wydobywający się z łóżka kolegi. To jego system trawienny nie wytrzymał tak

nagłych zmian i ilości pochłoniętych smakołyków. Sam nieszczęśnik był unieruchomiony

bowiem każda próba nawet obrócenia się pociagała za sobą dalsze rozmazywanie wydzieliny...

-Zesrał się i to zdrowo, trzeba mu pomóc jakoś bo się ruszyć nie może, dalej cały się uszarga

gównem-stwierdzili przyjaciele i przystąpili do działania. Łóżka były na kółkach, powieźli go

więc do łazienki. Tam odkręcili wodę w kilku wiszących w rzędzie obok siebie umywalkach,

 

zimną i gorącą na przemian, i umiejętnie przerzucili kolegę pod zbawczy dla niego strumień.

Sytuacja została opanowana przy pomysłowości i zaangażowaniu właśnie całego kolektywu.

 

Większość uczniów była katolikami. Chociaż całkiem chętnie bywali i w świątyniach innych

wyznań, zwłaszcza w cerkwiach zarówno prawosławnych jak i unickich. Starym tamtejszym

zwyczajem wspólnie obchodziło się i szanowało święta wszystkich obrządków. Normalne był

więc świętowanie prawosławnego Bożego Narodzenia w styczniu i wigilii w katolickie święto

Trzech Króli. Nikogo nic nie dziwiło. Chłopaki często chodzili do cerkwi, najczęściej za

dziewczynami. Chociaż raz Felek o wystający gdzieś ze ściany gwóźdź rozerwał sobie kurtkę i

na jakiś czas trochę obraził się na prawosławnych. Ich liturgia trochę go męczyła, za długo trzeba

było stać na nogach. Sam świetnie wysportowany i młody i silny a nie dawał rady. Dziwiło go

jak starsi ludzie a zwłaszcza staruszki to wytrzymują. Za to o katolickim kościele prawosławni

mówili:

-Jak u Was organy zagrają to aż się tańczyć chce! To co to za modlitwa będzie?

Ogólnie żyło się w wielkiej zgodzie. Oczywiście pod kątem innych robiło się często śmieszne ale

nie złośliwe przytyki. Chłopaki kiedyś pytali Ukraińca czy to prawda, że pop ich leje za grzechy

nahajką? Bo podobno byli świadkiem takiego zdarzenia. Spowiadający się chłopak tak mocno

musiał zgrzeszyć, rozsierdził popa na tyle, że ten poderwał się, złapał za bat i jazda za nim po

całej cerkwi podtrzymując swą czarną szatę. A nieszczęśnik uciekał próbując uniknąć razów. Ale

katolikach też się mówiło. W biednych okolicznych wioskach naród żył dość ubogo a

przynajmniej nie przywykł kłaść pieniędzy na tacę. To zwyczaj zachowany z dawnych,

faktycznie bardzo złych czasów. Jako ofiara pojawiały się często płody rolne a najczęściej jajka.

To bardzo potrzebne ale gotówki też by się przydało no bo jakby na przykład wyremontować

kościół? Bez grosza? Ksiądz więc apelował z ambony do wiernych:

-Ludzie, parafianie drodzy! Dzwonnica się wali, dzwon pękł, wymieniać albo naprawić trzeba!

Cóż ja mam zrobić? Jajami mam dzwonić?

Chodziło mu o te niefortunne jajka z tacy i tak się nieszczęśliwie wyraził. Chłopaki oczywiście

podłapali to i zaraz dopowiedzieli jako anegdotę:

-Szkoda, że nie powiedział, że jak się dzwonnica wali to czy fujarą mam podpierać?

Kościół rzymskokatolicki nie był w niczym uprzywilejowany i nie miał żadnych oficjalnych

związków z państwem. A koalicje rządzące były przeważnie znacznie antyklerykalne.

Konstytucja marcowa definiowała jego rolę dając mu "czołowe miejsce wśród innych wyznań

religijnych cieszących się takimi samymi prawami". Szeroką autonomię nadał mu konkordat

podpisany z Watykanem w 1925 roku, z tym, że jednakowe prawa otrzymały właściwie obrządki

łaciński, unicki i ormiański czyli wszystkie podległe papieżowi. Nierozwiązane do końca były

problemy dotyczące prawa rodzinnego. I tak na przykład rozwód możliwy był na terenie

dawnego zaboru pruskiego i tylko tam. Czyli decydowały tu dawne, przedrozbiorowe umowy

państwo-kościół bo jak już wspomnieliśmy, Rzeczpospolita a Kościół były to dwie oficjalnie nie

związane instytucje.

Na terenie szkoły również znajdował się kościół. Normalna rzecz jeśli cały jej teren dawniej

należał do jezuitów. Czasami, zwłaszcza podczas jakichś uroczystości odbywały się i tu

nabożeństwa. Na co dzień ucznowie korzystali z innej parafii. Pierwszy z proboszczów jakiego

Feluś miał okazję tu poznać, znany był z dość, jakby to powiedzieć, nie całkiem jego stanowi

duchowemu odpowiedniego trybu życia. Lubił zabalować, dobrze zjeść i wypić. Za

dziewczynami też się oglądał. Chłopcy sami widzieli jak spodziewając się jakiejś, może w

całkiem niewinnym celu, kropił sień i okolice perfumami, przystrajał kwiatami i sprowadzał na

plebanię drogie delikatesy. W końcu dotarło to gdzie trzeba. Pojawił się biskup i wysłał

 

proboszcza do klasztoru na dożywotnią pokutę. Podobno przywdział tam pokutną szatę i żył

tylko o wodzie i skromnym jadle. Na jego miejsce przybył prawdziwy duszpasterz, taki z

powołania. Od razu polubił parafian z wzajemnośćią a chyba najbardziej wesołych chłopaków z

liceum. Wielu z nich a Felek z Michałem bardzo często, pomagało w różnych pracach na plebani.

Tych dwóch zresztą też często wysyłał dla załatwienia ważnych spraw w mieście. Zgadzali się

chętnie bo dawał na koszty a dokładniej na dorożkę. Oni jednak chodzili piechotą a

zaoszczędzone pieniądze było zawsze na co wydać w żydowskim sklepiku. Ostatnio odkryli

wspaniałe kabanosy. Suche, aromatyczne a jak się je łamało to aż trzeszczały.

 

Inaczej niż kościół instytucja wojska była ściśle powiązana z państwem a jego rola dalece

wykraczała poza sprawy typowo militarne. Armia cieszyła się ogromnym prestiżem, była

ponadklasowa, łączyła naród i społeczność. W Krzemieńcu a dokładniej w pobliskiej

Białokrynicy, oddalonej od centrum miasta o jakieś 5 kilometrów, stacjonował 12 Pułk Ułanów

Podolskich. Jego parady uświetniały wszystkie święta państwowe i religijne a chłopcy patrzyli z

zachwytem na wspaniale prezentujących się w siodłach kawalerzystów. Zwłasza Feluś jako

miłośnik koni. Pięknie wyglądali w tych rogatywkach z amarantowymi otokami.

Wspominać chyba nie trzeba, że żołnierze garnizonu i oficerowie często gościli w miasteczku,

brali czynny udział w jego życiu politycznym i kulturalnym a także w rozrywkowo knajpianym.

Część ich żołdu była stałą, solidną częścią dochodów miejscowych lokali i sklepów. Tekst

żurawiejki o tej jednostce brzmiał nastepująco:

"Pułk dwunasty rusza w pole

po majątki na Podole".

Tradycjami i rodowodem sięgano do czasów Księstwa Warszawskiego i Powstania

Listopadowego. Wtedy to powstawały jednostki, które przyjęły nazwę 12 Pułku. Podczas Wojny

Światowej z części 1 Pułku Kirasjerów Gwardii Rosyjskiej wyłoniono oddział jazdy, który stał

się zalążkiem obecnej formacji. Po wielu perypetiach organizacyjnych, rozformowywaniach,

przeformowywaniach wziął udział w walkach o Lwów w 1918 roku i czynnie uczestniczył w

zmaganiach z Ukraińcami w Małopolsce Wschodniej w roku 1919. 25 pażdziernika 1919 roku

pułk otrzymał oficjalną nazwę 12 Pułku Ułanów Podolskich. Brał też udział w zajmowaniu

Pomorza i zaślubinach Polski z morzem. W wojnie z bolszewikami również brał czynny udział.

Uczestniczył też w słynnej bitwie kawaleryjskiej z Konarmią Budionnego pod Komarowem. Tam

przez jakiś czas dowodzony był przez rotmistrza Tadeusza Komorowskiego ( Bora). W 1923

roku, 2 lutego Marszałek Józef Piłsudski wręczył uroczyście nowy sztandar. Pułk

przyporządkowany był oficjalnie najpierw do VI Brygady Jazdy, następnie do II Brygady Jazdy,

która w 1924 roku przemianowana została na 2 Samodzielną Brygadę Kawalerii. Dowództwo

nad nią objął w 1926 roku pułkownik dyplomowany Władysław Anders.

 

Oficerów widywano też często w miejscowym kasynie a raczej salonie gier hazardowych bo

kasyno dla tego akurat przybytku to nazwa zbyt szumna. Lokal mieścił się przy jednej z

głównych ulic, w dwukondygnacyjnym bydynku, którego parter zajmowała piekarnia. Na piętrze

zaś grano na pieniądze, przeważnie w karty. Feluś z kolegami, najczęściej jednak z Michałem,

też tu oczywiście zaglądali.

Byli pod wielkim wrażeniem książki Fiodora Dostojewskiego "Gracz". Tych emocji próbowali

na własnej skórze. Najlepiej, najchętniej i najczęściej grywali w "21" czyli "Oczko". Rezultaty

były różne, nie zawsze przegrywali bo i też za bardzo nie mieli co. Chociaż jednego razu...To

wydarzenie też przeszło do lokalnej historii.

Feluś tylko obserwował tym razem. Do gry siadł Michał. Przy stoliku jego partnerami byli sami

 

miejscowi handlarze żydowscy, którzy tu całkiem niedaleko prowadzili swe interesy. Jak to w

grze. Wciąga i emocje rosną. Wraz z nimi stawki. Michałowi szło całkiem dobrze ale karta jak to

karta...co jakiś czas się odwraca. Przegrywał, wygrywał, ich gra wzbudzała coraz większe

zainteresowanie ze względu na dość już wysokie stawki. Ponieważ rezultat był jeszcze cały czas

nierozegrany w "banku" zebrała się już całkiem przyzwoita suma. Wszyscy łakomie spoglądali

na kupkę banknotów. Wokół stolika zebrał się tłumek publiczności, większość z brodami i w

chałatach ale na sali byli i pracownicy znajdującej się poniżej piekarni, chyba w przerwie. W

tłumie ciemnych chałatów wyróżniał się Felek swoim granatowym mundurkiem i piekarz białym

kitlem, wielką czapką na głowie i zatkniętym za pasem nożem kuchennym. A publicznośc cały

czas ekscytowała się tym co dzieje się przy stoliku nerwowo reagując. Tylko prawdziwy gracz

jest w stanie zrozumieć te emocje. Banknoty leżą i leżą, coś tam do nich się dokłada ale

właściwie jeszcze niczyje. W końcu pora Michała. Jest "bankierem", gra więc po "banku". Jeśli

teraz podejdzie mu karta wyższa niż u przeciwnika i jeśli oczywiście suma nie przekroczy 21

punktów, wygra wszystko. Emocje rosną, tłum zamilkł...Przeciwnik ma już w ręku kilka kart,

zapewne niskie figury bo dobiera jeszcze...Wykładamy karty...U Żyda 17, u Michała 19. "Bank"

jego. Nagle tłum rzuca się do stołu i wiele rąk wyciąga się po pieniądze. Przecież taki gówniarz

nie może zgarnąć takiej wygranej! Chłopcy też w szoku, nie wiedzą co robić, z takimi żartów nie

ma jeśli chodzi o pieniadze. Nagle brzdęk i posrodku stołu ląduje wbity olbrzymi, ostry nóż. To

piekarz zainterweniował. Wyciągnięte łapska cofają się przezornie. Piekarz ściąga swą wielką

czapę, zgarnia do niej ze stołu banknoty, wyciaga nóż a za jego plecami już wyrośli koledzy z

pracy, widać więc białe ubrania przeciwko ciemnym chałatom.

-Chłopcy wychodzimy, wygraliście!- Zakomenderował i opuścili lokal bez przeszkód. Z

wygranej chłopakom niewiele zostało, ci co przyszli im z odsieczą solidnie sobie za to policzyli.

 

Ojciec jednego z kolegów szkolnych miał ciekawą pracę. Ciekawą i zarazem bardzo dochodową.

Był Rządcą w jednym z wielkim majątków na Polesiu, należącego do jednego z milionerów,

będącego częścią jego latyfundiów. Kolega kiedyś pochwalił się, że w gabinecie jego ojca stoi

skrzynia pełna pieniędzy więc gdyby co...to można na niego liczyć w potrzebie. Wymyślili więc

wycieczkę za miasto. Ale taką prawdziwą, z muzyką, zabawą i końmi. Należał to wszystko

zorganizować, wynając konie, woźniców, muzykę...Na tym wszystkim znał się dobrze. Na

koniach i na muzyce też bo grywał przecież w szkolnej orkiestrze. Radził sobie z każdym

instrumentem ale wyspecjalizował się w trąbce. Grywał nawet solo kiedyś na urodzinach

dyrektora za co ten odpalił parę groszy. Największym jego występem publicznym był ten, gdy

zagrali kilka kawałków kiedy szkołę odwiedził Marszałek Piłsudski. Wracając do wycieczki

Felek podjął się zorganizowania tego co mu zlecono a kolega miał dostarczyć fundusze.

Faktycznie następnego dnia przyniósł 100 złotych. Dla porównania warto wiedzieć, że na

przykład niewykwalifikowany robotnik, pracujący dajmy na to przy łopacie, za dzień pracy

pobierał złotówkę. A pokojówce czy służącej za miesiąc pracy, dając też dach nad głową i wikt,

płaciło się 20 złotych miesięcznie. Oczywiście te stawki mogły być różne gdyż taryfikatora i

żadnych reguł w tej kwestii nie było ale i takie kwoty często wchodziły w grę. Felek wszystko

miał już obgadane, zostawała nawet jakaś przyzwoita reszta za fatygę. Pech chciał, że spotkali się

z Michałem i skręcili do kasyna. Tym razem fortuna nie była łaskawa. Za to co zostało kupili

trochę łakoci w żydowskim sklepiku na poprawę nastrojów. Tylko co teraz? Co powiedzieć

koledze inwestorowi? Felek spóbował go przekonać:

-Tak wiesz, z forsą trochę nie tak, nie starczyło i miałem nieplanowane wydatki...jak Ci to

wyjaśnić, mmm?

-A dobra, nie sprawy, ja jutro jesze stówę przyniosię...ojca nie ma a ja wiem gdzie leży kluczyk

 

od skrzynki. Tam byś i kilka takich banknotów wyjął i nikt by nie zauważył.-Felusiowi kamień

spadł z serca. Tym razem załatwił wszystko a piknik udał się wspaniale.

Z tym kolegą równiez bardzo się lubili. Bywało, że zapraszał ich do majątku, którym zarządzał

jego ojciec i spędzali tam wolne dni. Był to wspaniały czas dla Felusia. Tam było wszystko co

tak kochał. Wspaniała przyroda, psy i konie. Spędzał wiele czasu w siodle, bawił się z psami,

pogłębiał swoją wiedzę z agronomii i nauczył się świetnie strzelać i brać udział w polowaniach.

Mogli też do woli pławić się w luksusie. Jak każdego chłopaka jakoś pociągała go broń palna. Tu

miał okazję nauczyć się tego wszystkiego. Dobrze mu szło. Wkrótce odnosił pierwsze

myśliwskie sukcesy. Jak to na Polesiu polowało się najczęściej na ptactwo wodne, którego na

takich terenach były ogromne ilości. Wypływali na łódkach. Strzelali ile dusza zapragnie.

Strzelając pierwszy raz z łódki Feluś mało nie wyladował w wodzie. Siła odrzutu była tak duża,

że aż o mało nie doszło wywrotki kiedy próbował utrzymać równowagę. Szybko i tę umiejętność

opanował. Specjalnie do tego szkolone psy rzucały sie do wody, wyławiały i przynosiły

ustrzeloną kaczkę. Bywało, że zdrowo musiały się napracować. Psy były dwa, Bekas i Karo. Nie

należy chyba dodawać, że oba było bardzo z Felkiem zaprzyjaźnione.

Kawały też się robiło, jak to młodzież. Jednego dnia po dość udanym polowaniu, chłopcy

postanowili zażartować. Wracając do domu upolowane kaczki powiązali za nogi jak marchewkę

w pęczki i ukryli przyczepiając za plecami do pasów. Przy tym robili miny bardzo

niezadowolone. Witająca ich mama kolegi popatrzyła na twarze, nie zauważyła żadnych efektów

dzisiejszej wyprawy i krótko podsumowała trochę się z chłopaków podśmiechując:

-Oj chłopcy, co z Was za mysliwi! Straszne fujary jakieś!

Ci pierwsze kroki skierowali do kuchni i poprosili kucharki o przygotowanie dziś pieczonych

kaczek na obiad. Oczywiście wywiązały się znakomicie. Pani Rządcowa zdziwiona wielce, gdy

zobaczyła te wspaniałości i taką dużą ich ilość pytała:

-A skąd to u Janiny dzisiaj to wszystko?

-Panicze przynieśli proszę Pani...

 

Feluś też polubił i inny sport, piłkę nożną. Zaczął grać w szkolnej drużynie. Tu dopiero można

było pozbyć się nadmiernej energii! Najbardziej lubił te buty i piłkę. Piłki były wtenczas takie

wiązane. to znaczy pompowało się taką do oporu a potem zasznurowywało mocno rzemieniami.

Aż dzwoniła taka kiedy się ją odbijało o murawę. Najczęstszym przeciwnikiem w rozgrywkach

była tutejsza drużyna mniejszosci żydowskiej. Makabia Krzemieniec. Wszystkie zresztą ich

drużyny sportowe nosiły tę nazwę. Makabia Krzemieniec, Makabia Wiśniowiec, Makabia

Stanisławów, same makabie. A na meczu jak być powinno czyli głośny i szczerze mobilizujący

doping kibiców!

 

Młoda polska złotówka była walutą już na tyle silną i poważną iż pojawiły się przypadki jej

fałszowania. I to nie tylko banknotów ale i monet. W monetach specjalizowano się podobno za

sowiecką granicą a trafiały na teren Rzeczypospolitej poprzez, jeszcze wtedy, regularnie

kursujacych tam przemytników, świetnie zorganizowanych w grupy przestępcze, powiązane

ściśle z półświatkiem, nie tylko zresztą lokalnym. Michałowi i Felkowi też się kiedyś taka trafiła.

Była to jakaś moneta obciągnięta blaszką imitujacą polską mennicę. Problem był taki, że blaszka

w jednym miejscu zaczynała się odginać. Kłopot pojawił się kiedy próbowali zapłacić nią za kurs

dorożką. Żydowski dorożkarz wziął monetę w rękę i natychmiast zareagował:

-Ona jest fałszywa!

-A skad Pan wie?

-No ja nie wiem ale mnie ukłuła, znaczy fałszywa jest! Proszę mi zapłacić normalną!

 

-Ale my nie mamy więcej innych pieniędzy...

-A co mnie to obchodzi, jeśli nie tak jedziemy na policję....- i zaciął kobyłę ruszając pomału.

Michał zeskoczył z dorożki a Felek nie. Myślał sobie " a co mi tam?". Zawsze to jakaś rozrywka.

Żyd podjechał pod komisariat.

-No wchodzimy? Chodźmy!- Felek zaproponował...Ale dorożkarzowi nie bardzo się to

uśmiechało. Przesłuchania, pytania a pieniędzy i tak najprawdopodobniej za kurs nie odzyska.

-No niech Pan się zlituje...może dogadamy się...-i zawrócił konia. Biedny człowiek, sam nie

wiedział co ma do końca robić. Zrobił z Felkiem jeszcze jeden kurs i w końcu wrócił tam gdzie

chłopaków zabrał. Był to placyk, który miejscowi nazywali "czarnym rynkiem". Tam wśród

tłumu żydowskich handlarzy załatwic można było podobno wszystko. A ci całymi dniami

załatwiali tu swoje dziwne "interesa". Zauważyli dziwne zachowanie współziomka i jego

jeżdżenie z chłopakiem w mundurku tam i nazad.

-Jozik! A co ty tego Pana tak wozisz i wozisz? Ty pieniędzy już dużo dzisiaj zarobił!

-A odczepcie się ode mnie wy głupki...-dorożkarz był zły jak cholera, dał upust temu dyskutując i

kłócąc się z innymi...Felek wykorzystał sytuację i oddalił się ale bardzo grzecznie. Oczywiście

pożegnał się kulturalnie. Michał gdzieś musi być w okolicy, nie zostawiłby przyjaciela tak

samego w kłopotach. Ale wiadomo było, że tu raczej woli się na dłużej nie pokazywać bo i tutaj

zdążył już kiedyś nawywijać. No w zasadzie nic takiego strasznego nie zrobił i nikt by go nie

rozpoznał raczej ale obaw trochę miał. Kiedyś tylko też wysiadając z dorożki spowodował tu

niemałe zamieszanie. Jak zwykle tłum starozakonnych zajęty był swoimi sprawami. Stali,

targowali się głośno, o czymś zawzięcie dyskutowali. Jeden z nich w ręku trzymał pęk

banknotów. Michał nie wytrzymał, coś go poniosło i uderzył niby przypadkowo w nadgarstek

tego właśnie handlarza. Pieniądze wypadły mu z ręki, a że akurat dzień był dosyć wietrzny, tak i

zaczęły fruwać po całym placu. Tłum zostawił wszystkie swoje sprawy i rozpoczął łapanie i

pogoń za banknotami. Jaki to był dla chłopaków śmieszny widok! Jeden wielki szum chałatów.

Monety należy jednak jakoś się pozbyć. W jeszcze jednym sklepie grzecznie odmówiono jej

przyjęcia. Co więc robić? Należało to wykonać tak aby sprzedawca nie brał monety do ręki.

Spróbujemy jeszcze tutaj. Michał rozeznał sytuację i stwierdził, że tu jest szansa. Poprosił

kabanosów na kwotę, która stanowiła wartość monety. Szuflada od kasy była otwarta. Pokazał

więc monetę sprzedawczyni, niby, że chce odebrać od niej paczkę z zakupami a oboje mają

trochę zajęte teraz ręce, cisnął więc zamaszyście pieniądzem prosto w otwartą kasę, wziął

kabanosy, podziękował ładnie i szybko się oddalił.

 

Władze szkoły urządziły kiedyś wycieczkę krajoznawczą dla uczniów. Zorganizowano pociąg, w

którym nasi podróżni mieszkali podczas objazdu całej Rzeczypospolitej a postoje i zwiedzanie

odbywały się w interesujących miejscach. Poprzez Lwów, Kraków do Zakopanego i na Górny

Śląsk a raczej jego polską część. Później przez Poznań do Gdyni. To przecież nowe, piękne i

tylko polskie miasto i port. Nasze okno na świat. Powrót przez Warszawę i Lublin. W Warszawie

oprócz tego co wszędzie robili po drodze, czyli zwiedzania miast, muzeów i wszystkiego innego

co zobaczyć warto, zaplanowano jeszcze i inną atrakcję. Młodzież szkolną miał przyjąć

Marszałek Piłsudski w Belwederze. Chłopaki odstawili się jak na bal i poprowadzono ich na

salony. Marszałka jednak nie było. Jak to bywa często z tak ważnymi personami. Potrzebny był

pilnie akurat gdzie indziej. Cóż było robić? Za to zajęto się młodzieżą serdecznie chcąc im jakoś

tę niepowetowaną stratę wynagrodzić. Oglądali wszystko dokładnie i prawie wszystko co chcieli,

był i poczęstunek. Feluś miał inny problem. Pęcherz zaczął dawać mocno się we znaki.

Przybytku nie było nigdzie widać a jakoś wstydził się zapytać w tak wspaniałym miejscu o rzecz

tak banalną. Co robić? Zawsze jest jakieś wyjście a on szczególnie zawsze da sobie radę.

 

Atmosfera trochę się rozluźniła, towarzystwo trochę rozlazło. Felek też się trochę oddalił i

znalazł w końcu w ustronnym miejscu klomb z kwiatami i jakimiś roślinkami. Wokół nikogo.

Trzeba więc działać. Sprawę rozwiązał właśnie w tym klombie. W tej chwili stał się zapewne już

postacią historyczną bo niewielu raczej może się takim czymś w takim miejscu pochwalić.

 

Zajęcia i szkolenia w ramach Przysposobienia Wojskowego obejmowały już chłopaków

uczęszczających do męskich liceów. Nie tylko zresztą ich. Były to formacje, które w razie

konfliktu miały wspierać militarnie i nie tylko regularne oddziały obrony kraju. Formowano

nawet z nich pełne jednostki bojowe jak na przykład szwadrony jazdy słynnych ,,Krakusów".

Oprócz tego w sprawności bojowej, ku chwale ojczyzny, doskonaleni byli harcerze i ochotnicy.

Dla dziewcząt i kobiet taką instytucją było Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Członkinie zwane

" pewukaczkami" szkolono w tak zwanej służbie pomocniczej, również umundurowano a

nowością u nich wtedy był berecik z orzełkiem.

Felek również na takie szkolenie trafił. Umundurowano ich i odpowiednio wyposażono. Potem

odjechali specjalnym pociągiem do jednej z kresowych mieścin. Tam mieli zdobyć wiedzę

zarówno teoretyczną jak i też trochę sobie postrzelać. Kiedy już dojechali na miejsce, wysypali

się na jedyną ulicę w miasteczku, i głośno się przekrzykując bezładną kupą ruszyli do miejsca

swego przydziału. Po drodze jakiś mocno zdziwiony takim niefrasobliwym i niespotykanym

zachowaniem ludzi w mundurach major, zatrzymał się, podniósł rękę:

-Stać! Co to za wojsko?! Tak się zachowuje?!

-PW- odkrzyknęli...

-Aaaa-machnął ręką i poszedł dalej.

Zajęcia jak to w wojsku. Teoria, musztra, strzelanie i to ostre. Zakończyły się naprawdę niezłą

strzelaniną bo przy udziale artylerii. Na koniec chłopcy, teraz już prawdziwym wojskowym

krokiem uformowani w czwórki jak prawdziwi żołnierze, przemaszerowali przez miasteczko.

Mieszkańcy, którzy tu akurat w większości byli wyznania mojżeszowego, pozatrzaskiwali

okiennice i nigdzie nie widać było żywego ducha. Mieszkając w takim miejscu i w takich

czasach nie byli pewni co się dzieje bo wojsko takie atrakcje urządziło w pobliżu po raz

pierwszy. Może to jakaś wojna znowu się zaczęła? I kto wie co to za wojsko idzie i po co? Z tego

nigdy nic dobrego nie wynika!

 

VI.

Po ukończeniu Liceum Krzemienieckiego Feluś otrzymał przyzwoitą posadę. Specjalizował się w

ekonomii i prawie krajowym więc nowa jego praca związana była z finansami. Można

powiedzieć taki trochę księgowy. Pensji otrzymał prawie 130 złotych, stał się więc całkowicie

samowystarczalny. Wiedzę cały czas uzupełniał na kursach ( w tamtym tego słowa znaczeniu) w

związku z czym wyruszał często do Stanisławowa, czasami i do Lwowa. Trochę praktykował,

przyuczał się co było mu potrzebne na kursy, w sądzie ale tylko na wydziale, który dzisiaj

nazywałby się cywilnym. Tam przysłuchiwał się naprawdę ciekawym przypadkom konfliktów

międzyludzkich. O cóż to ludzie potrafili się sądzić...Sędziowie, ławnicy i wogóle wszyscy

uczestnicy takich rozpraw czasami naprawdę bardzo musieli się starać aby zachować pełnię

powagi jak na tak szacowny urząd przystało.

Kiedyś stary Żyd odpowiadał za łapanie gołębi i ich zjadanie. Zadanie miał o tyle ułatwione, że

mieszkał na poddaszu i przez okno sięgał na dach gdzie ptaki często przesiadywały. Przyuważył

go ktoś kiedyś i sprawa trafiła tutaj. Przyznał się do winy, ale jeszcze na koniec sędzia zapytał

dlaczego właściwie to robił? Czy mu aż tak takie dzikie ptaki smakowały?

-Oj tak smakowały Wysoki Sądzie- i tu mlaskając gładził się po brzuchu,

 

-Pyszne były takie.

Okradziony handlarz, również żydowskiej narodowości, dochodził swoich straconych pieniędzy

u człowieka, którego uznał za winnego ich zagarnięcia. Mając do załatwienia interesa w terenie

wynajął furmana i wóz, ukraińskiego chłopa z pobliskiej wioski, z którym objeżdżali okolicę.

Pech chciał, iż nie zdążyli ze wszystkim do końca jak planowali i przyszło im nocować w lesie.

Żyd na szyi miał woreczek z pieniędzmi, bał się jednak, że nocą Ukrainiec mu je ukradnie.

Postanowił nie spać ale zmęczenie brało górę. Twardy był, no niestety nie mógł wytrzymać.

Marzył by choć na chwilkę się zdrzemnąć! W końcu zauważył, że chłop usnął. No teraz tylko

ukryć gdzieś pieniądze i on też mógł odpocząć. Tylko gdzie je ukryć? Starym, znanym sobie

sposobem, to zrobi. Wyszukał młode, wysokie ale giętkie jeszcze drzewko. Jeszcze raz upewnił

się czy furman śpi i nie podgląda. Przyciągnął gibki pień do siebie, na czubek uwiązał swój

drogocenny woreczek i puścił jak sprężynę a zawiniątko dyndało wysoko na czubku niewidoczne

dla wtajemniczonych. Miało swoją wagę więc nic mu nie groziło, żadne nieplanowane

odfrunięcie. Teraz spokojnie można pospać. Bladym świtem dyskretnie udał się pod swoje

drzewko. Chłop spał jeszcze twardo. Zerknął do góry, woreczek wisi, wygląda, że wszystko w

porządku, i objętość i waga. Ściągnął, zagląda do środka a tu normalne...śmierdzące gówno. O

nie! Chyba chłop go przyuważył, okradł a dla uzupełnienia wagi i z czystej złośliwości dośrodka

się sfajdał. Furman przed sądem absolutnie do niczego się nie przyznawał. Przemianę gotówki w

gówno tłumaczył karą boską na niewiernego i złego Żyda.

Trochę podobna była skarga leśnika na zachowanie pewnych młodocianych wieśniaków w lesie.

Otóż ci po załatwieniu potrzeb fizjologicznych używać mieli w celach higienicznych, czyli do

podtarcia, młodych brzózek. Mieli oni przykładać młody pniaczek do tyłka i puszczać go właśnie

w taki sposób jak sprężynę, przy okazji dokonując tej higienicznej właśnie czynności. Oskarżeni

przycisnięci przyznali się do winy a sądzia skomentował:

-Dobrze, że nie próbowali tego z drzewami iglastymi.

 

Feluś postanowił odwiedzić ojca. Legalnie nie było to za bardzo możliwe. Ale przecież znał

wszystkich i wszyscy jego. Mało tego, wszyscy go bardzo lubili i szanowali. Dotarł więc gdzie i

do kogo trzeba. Przecież to pogranicze, Kresy a chłopcy "pracujący pod znakiem Wielkiej

Niedźwiedzicy" cały czas tu działali.

"Granica wykarmi, granica napoi,

granica pocieszy, granica wystroi".

Tak naprawdę, to całe pograniczne kontrolowane było przez odpowiednie służby zarówno

polskie i sowieckie. W każdej mieścinie był ktoś kto pracował dla służb wywiadowczych czyli

agenci obu stron a często i w jakiś jeszcze sposób powiązani jeszcze z innymi. Przykładem

Ukraińcy, od dawna współpracujący z wywiadem niemieckim, ci z organizacji konspiracyjnych i

niepodległościowych oczywiście. Polski wywiad często wypuszczał z kraju bez nijakich

przeszkód niebezpiecznych działaczy komunistycznych. Była to bardzo wygodna forma pozbycia

się ich bowiem był to już czas wielkich czystek stalinowskich. Los takich "uciekinierów" był z

góry przesądzony, nigdy już nie wracali.

Krótko mówiąc granica była do pokonania dla chcącego. Tak i forsował ją Feluś. Zabierał

oczywiście ze sobą towar bo po pierwsze, u Sowietów wszystko było potrzebne więc wszystko

było dochodowym towarem, a po drugie jeśli łapali bez towaru dawali od razu wyrok za

szpiegowstwo. A to było coś najgorszego, największe przestępstwo to takie przeciwko ludowej

władzy a szpiegowstwo na rzecz imperialistów pod takowe podpadało.

Ojciec wtedy był już starym człowiekiem. Takim go zapamiętał. Spokojnym, opanowanym,

postawnym jeszcze mężczyzną z długą siwą brodą i takimi włosami. Rozmawiali jak to ojciec

 

synem, prezenty chętnie wszystkie przyjął. Siostra wyszła za mąż za sowieckiego oficera, który

tu kiedys stacjonował. Teraz wyjechali na Ural bo go tam przenieśli. Na pytanie pełne oburzenia

dlaczego to zrobiła, spokojnie odpowiedział:

-A za kogo miała wyjść? Za kołchoźnika? Ty nie wiesz dziecko jak tu jest.- I Felek zrozumiał.

Rzeczywiście było strasznie ciężko po tamtej stronie. Słyszało się o tym ale nie do końca można

to było sobie wyobrazić. Bo i jak? Jeśli już jakiś obywatel sowiecki miał możliwość chociaż

połowić ryby w granicznej rzece lub tylko pojawiał się w polu widzenia kogoś z drugiej strony

granicy, obowiązkowo musiał występować w "odświętnym" ubraniu. Od butów po czapkę. Było

to powodem drwin mieszkających tych na terenie Rzeczypospolitej ale nikt nie rozumiał sytuacji

tam za rzeką.

Felek powtórzył ojcu rymowankę dziecięcą jaką usłyszał:

"Stalin, Stalin daj nam mydła

bo już wszy dostały skrzydła"

i śmiał się, że jak to dzieciaki przekrecały ją na

"Stalin, Stalin daj nam skrzydła

bo już wszy dostały mydła".

Rodzic znowu, jak to on, bardzo spokojnie objaśnił coś niezrozumiałego:

-Ty nie zdajesz sobie sprawy co za to grozi. A inna rzecz, że jak wiesz, mydła naprawdę tu nie

ma a są wszy. A to słyszałeś? Delegacja przyjechała do Stalina i żeby mu dobitnie pokazać jaka

jest bieda jedli siano pod jego oknem. Ten się wychylił i mówi im " siano na zimę zostawcie,

teraz trawę jedzcie".

Było tam zupełnie inaczej. Chociaż to jeden rejon, rodziny często rozdzielone granicą jak i w

jego przypadku było, to on sam już nazywał tutejszych Moskalami. A sowietyzacja robiła tu

swoje. Jak w całym Związku Radzieckim Stalinowi udawało się stworzyć nowy typ człowieka.

Nawet w karty nie było z kim pograć. To znaczy chętni byli, rozrywka bardzo popularna jak

wszędzie. Tylko kartami grali już strasznie sfatygowanymi. Felek ciągle przegrywał. W końcu

rozgryzł Moskala. Karty były znaczone woskiem Walet to dwa punkty więc dwie kropki, dama

trzy i tak dalej. Do aż tak prymitywnego szulerstwa nie był przyzwyczajony.

 

 

Oprócz pracy i nauki Feluś robił to co lubił czyli przyroda i sport w każdym wydaniu. A w wolne

dni można było pobawić się na festynach czy na tańcach. Festyny to ciekawe tylko o tyle, że na

świeżym powietrzu. Muzyczka przygrywała, byli tacy co przy tym tańczyli, jadło się smakołyki,

popijało czymś mocniejszym. Panny lubił zabierać tam wtedy na łódkę. Ale później przestał, to

też mogło być niebezpieczne. Wiosłowałeś siedząc tyłem a woda krystalicznie czysta nie była w

tych sadzawkach a wręcz odwrotnie. I pełno jakichś starych powbijanych w dno słupów. Jednego

razu przyrżnął w taki. Jak chlupnęło do środka tym bagnem! Na nowiutką jasną, elegancką i

drogą sukienkę współpasażerki. Zdaje się, że się popłakała. A miało być tak romantycznie, jak w

Wenecji.

Za to potańcówki udawały się zawsze! Tańce, hulanki, swawole jak u poety. Kapela grała

kawałki w stylu "Wesele Mańki Pryszcz" a na parkiecie wywijali wszyscy bez względu na

narodowość, pochodzenie, biedni czy bogaci. Przy stolikach wódeczka i zakąska, bo nie

wszystkim tylko zabawa w formie tańca była w głowie. Od jakiegoś czasu ściany podpierało

dwóch takich i do tego pilnie obserwowali dziewczyny. W głowach coś im siedzieć musiało,

jakiś plan. Wystrojeni w marynarki, kaszkiety i apaszki jak najlepsze lwowskie batiary. W końcu

Michał przechodząc do bufetu, bo alkoholu brakować zaczynało, nie wytrzymał i zapytał:

-Chłopcy a wy czego nie tańczycie?

 

-Ne, my ne tancjory-odpowiedział z powagą jeden z nich po ukraińsku.

-My jebaki.-szybko objaśnił drugi. Cel ich przybycia na zabawę i powód dziwnego zachowania

to jest obcinania dziewuch, stał się dla Michała jasny i całkowicie zrozumiały.

 

 

Do Lwowa też lubił jeździć. To już była znaczna metropolia. Wspaniałe, pięknie rozwinięte

miasto. Z alejami, parkami, pełne zachwycającej architektury i zabytków. Uczelnie wyższe

kształciły masy studentów. Być Lwowiakiem to coś znaczyło. I za takich wielu się chętnie

podawało. Wychodziło jakoś tak, że co szósty obywatel naszego kraju twierdził, że pochodzi z

tego wspaniałego grodu. Dopiero po wnikliwszej analizie faktów przeważnie wychodziło, że tak

naprawdę to miejscem jego urodzenia i zamieszkania jest jakaś dziura gdzieś pod Tarnopolem

czy wręcz w drugą stronę, powiedzmy pod Sanokiem. Oczywiście byli i tacy co irocznie i

szyderczo się o Lwowie wyrażali. Feluś z kolegami doszli kiedyś do przekonania, że to tylko

Krakusy. Powodował to kompleks wywołany przez upadek znaczenia ich miasta w Galicji. Bo to

przeciez Lwów został stolicą a nie Kraków. To lwowskie uczelnie wspaniale się rozwijały.

Miasto się rozbudowywało. Szybciej niż w Krakowie jeździć zaczęły tu tramwaje, pojawiła się

energia elektryczna, gaz, wodociągi i kanalizacja...Albo dworzec! Ten lwowski to chyba trzeci w

Europie, po Paryżu czy Londynie czy jakoś tak. A dworzec w Krakowie? Toż to jak wiejski

budyneczek. I jeszcze wiele, wiele, wiele spraw decydowało o przewadze Lwowa nad

Krakowem. Nikt tego oczywiście nie podnosił i nie zauważał oprócz tych złośliwych i

zakompleksionych. Ale co tam. Jak w batiarskiej przyśpiewce: "a kto Lwowa nie szanui naj nas

w dupę pocałui". Chociaż batiary kochający bardzo swoje miasto też potrafili się sprawnie

odcinać mówiąc tamtym na przykład, że "w Krakowie to nawet jeszcze psy pitolami wody piją"...

Prawdą jest, że jak w każdym wielkim mieście istniał tu i półświatek, którego symbolem był

lwowski batiar. Nie tylko zresztą. "Mieściła" się tu stara, dobra szkoła kasiarzy czyli speców od

obrabiania banków i poważniejszych przestępstw. Ostrzegano więc Felka zawsze przed

przyjazdem tutaj:

-Pamiętaj, że we Lwowie to tylko kurwa i złodziej! Uważaj na ulicach!-On jednak taki klimat

bardzo lubił a i dać sobie zawsze radę też potrafił. W każdej sytuacji. Problemy umiał rozwiązać

dyplomatycznie ale i w mordę dać jeśli trzeba. Będąc tu w celach służbowych i edukacyjnych

ocierał się więc zarówno o wielki świat, ludzi bogatych, wykształconych, kulturalnych jak i

chętnie zaglądał do miejsc odwiedzanych przez batiarkę.

Wysiadając z pociągu, w oczy już na peronach, potrafiły rzucać się dziewczyny uprawiające

najstarszy zawód świata. Szukały i tu frajera a ten wcale aż tak często się nie trafiał. Nudę więc

zabijały jakoś. Raz dorwały starego Żyda w chałacie, zabrały mu kapelusz i rzucały go do siebe

jak piłkę. Ten biedny skakał za nim prosząco pokrzykując:

-Aj, aj, aj, Panie! Oddajcie!

Potem wychodziło się przez eleganckie wnętrza dworcowe, wyłożone pięknymi kamieniami i

ozdobione sztukateriami, na ruchliwą ulicę. Chociaż budynek cofnięty był od jednej z głównych

arterii miasta, ulicy Gródeckiej, to jednak ruch powodowały kursujące tu dorożki, automobile i

grupki ludzi. Ci ostatni oferujący również wszelką pomoc przybyłym do Lwowa.

Wystarczył teraz wskoczyc w dorożkę lub pójść pieszo do Gródeckiej i w lewo do samego

ścisłego centrum. To wcale nie tak daleko. Może 20 minut marszu, może nawet mniej i już

byliśmy przy budynku Teatru Wielkiego na Wałach Hetmańskich. A to już, wraz z położonym

tuż obok właściwie Rynkiem, serce grodu. Po drodze mijało się kościół świętej Elżbiety

znajdujący się bardzo blisko dworca, położoną na wzniesieniu cerkiew świętego Jura i siedzibę

głowy ukraińskiego kościoła oraz kilka innych ciekawych miejsc jak na przykład Brygidki czyli

 

więzienie. Pozostałe też Felkowi wydawały się znajome ale to dlatego, że słyszał o nich ucząc się

o walkach prowadzonych tu w listpadzie 1918 roku. Góra Stracenia, ulica Bema, szkoła

Sienkiewicza, całe miasto to jedna wielka historia.

Idąc w drugą stronę od Rynku, mijając starą Wieżę Prochową, wchodziło się na Wysoki Zamek.

Najwyżej położony punkt miasta. A widać było calutki Lwów! I pobliski Kopiec Unii Lubelskiej

i Górę Lwią. To tutaj wojska kozackie pod dowództwem Krzywonosa ( tak, tego

sienkiewiczowskiego) pokonały siły polskiego pospolitego ruszenia. Faktycznie tu historia co

krok...

Z Rynku też całkiem blisko na Cmentarz Łyczakowski. Można przejść przy Akademii

Weterynarii ulicą Piekarską i już jesteśmy. Chyba najbliżej. Tu Felek też lubił przychodzić.

Centrum miasta a cisza i spokój zmuszające do zadumy. Cmentarz położony na wzgórzach.

Piękny, zabytkowy. Leży tu wiele znanych osób, Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska...To o

ten cmentarz toczyły się walki w 1918 roku, broniły go Orlęta Lwowskie...Tu zginął Jurek

Biczan, symbol tych właśnie Orląt...To o nim było w tej piosence:

"Bije się Jurek w szeregu, cmentarnych broni wzgórz,

krew się czerwieni na śniegu, ach cóż tam krew, ach cóż?"...

W części cmentarza wydzielono obszar, na którym pochowano poległych tu w latach 1918-1920.

Nazwano go Cmentarzem Orląt.

Zastanawiał się Feluś dlaczego Cmentarz Łyczakowski nazywany jest cmentarzem polskim?

Wiele tu polskich mogił ale widział i ormiańskie i niemieckie. A ukraińskich wcale chyba nie

wiele mniej niż polskich. Biorąc pod uwagę to, że Ukraińcy stanowią jakieś 20 procent

mieszkańców Lwowa to pochowano ich tu bardzo wielu.

Jeśli na obiad to nie do eleganckiej restauracji a najlepiej do szynku jak tu nazywali takie knajpy.

Tu gdzie bywa "lwowski ludek", barwne postacie batiarów i zabiegających o ich względy panien.

Felkowi bardzo przypadł do gustu zwłaszcza taki jeden mieszczący się w dwupiętrowej

kamienicy narożnej łączących się ulic Janowskiej i Kleparowskiej. Prawie, że w samym ścisłym

centrum, idąc w kierunku dworca zaraz za Brygidkami. Swoją drogą był to lokal znany bo i o

nim od dawna już lwowska ulica śpiewała:

"Tam na rogu na Janowskiej przy ulicy Kleparowskiej

Tam jest nowe urządzeni, elektryczne oświetleni.

Tam się schodzi panna Mania

I ta spuchła krzywa Frania

Tam się schodzi ludzi moc, i się bawią całą noc....."

Wchodziło się przez bramę prosto z klatki schodowej. W środku klientela spokojna ale barwna.

W ciągu dnia najczęściej wpadało się tu na "halbę" piwa i coś przekąsić. Wybór był niezły, od

rybki po schabowego. Wtedy jeszcze Felek nie wiedział, bo i skąd wiedzieć mógł, że w tym

domu na pierwszym piętrze od ulicy Janowskiej, mieszka jako kilkuletnia dziewczynka jego

przyszła małżonką, z którą spędzi prawie 50 lat swojego życia ale to już nie w tym mieście tylko

zupełnie gdzie indziej.

Bywał też w lokalach o trochę gorszej reputacji. W jednym zwrócił uwagę, że dziewczyna

pracująca w kuchni, mięso na kotlety rozbijała butelką. Następnego dnia spacerując zobaczył

jakiegoś górala sprzedającego swoje wyroby. Czy to był Hucuł czy Podhalańczyk? Trudno było

stwierdzić na pierwszy rzut oka bo wszyscy oni nosili kierpce i takie białe portki, bardzo

podobny styl. Ale w jego ofercie były drewniane tłuczki własnoręcznie wystrugane, nabył więc

Feluś aż dwa takie. Popołudniem zaszedł na obiad do knajpki i obydwa podarował od razu

kucharce. Stał się tam bardzo lubianym klientem. Zaczął spędzać tam więcej czasu. Wśród

batiarki. Wsłuchiwał się w ich gwarę, która stawała się bardzo popularna wśród literatów i

 

artystów, zapewne i pod wpływem pojawiających się właśnie audycji radiowych, w których

aktorzy takową dokładnie posługiwali się. Tylko, że na żywo nie brzmiała ona aż tak pięknie. To

znaczy nie wszystkie słowa nadawały się do używania akurat na antenie a w mowie potocznej

musiały chyba miec trochę inne znaczenia. Było oczywiście wszędzie słynne "ta joj" ale

ciekawymi zwrotami były też: "nos do dupy...", "naser twoja mater..","ta poszedł żryć..". Dla

wzmocnienia efektu na końcu zwrotu dokładało się jakieś słowo, najczęściej "skurwysynku" jeśli

pieszczotliwie, lub poważniej "skurwysynu". Brzmiało to tak: "nos do dupy skurwysynu, "ta żryj

skurwysynu,"nie wykryncaj mordy", "naser twoja mater skurwysynu, "złam pysk skurwysynu",

"jakiej kurwy mamy mordy drzesz" i tak dalej. A na przykład "laluniu, spójrz cóż to jest za

skurwysynek" to pieszczotliwie kobiety do siebie o dziecku bo właśnie coś wesołego maluch

wywinął.

 

Tak mijał dzień za dniem. Praca, rozrywka, trochę nauki, znajomi. Nie było źle. Dobrze zarabiał,

były życiowe perspektywy, postanowił więc i trochę zaszaleć. U żydowskiego sklepikarza nabył

na raty piękny rower. Po jakimś czasie w innym sklepie ale również należącym do takich

handlowców, radio. To już było zobowiazanie na kila lat spłacania. Co tam, raz się żyje. Czasami

szkoda było tego grosza odnosić kiedy przychodziły terminy. Wymyślał wtedy na ten żydowski

handel ale innego w okolicy nie było. Kiedy w jednym sklepiku nabył skarpetki a okazało się, że

to towar na potrzeby nieboszczyka bo po godzinie noszenia całkowicie się rozlazły, stracił

cierpliwość. Wrócił z reklamacją ale stary sprzedawca nie uznał takowej.

-Czy wy jeśli rano kogoś nie oszukacie to do tej pory i śniadania nie zjecie? Prawda to chyba

jednak co ludzie o was mówią.-Wyrzucił z siebie trochę wściekły Feluś i pogodził się ze stratą.

Nie to, że ich nie lubił, nawet po takich doświadczeniach. Wśród nich miał wielu kolegów. Jeden

taki, Morduś czyli Mordechaj był bardzo Felkowi oddany. Trochę chyba upośledzony bo nie

bardzo był bystry. Ale dobry człowiek i do tego wielkie, potężne chłopisko. Prawdziwy atleta.

Kiedyś Felek mknął na swoim pięknym rowerze. Zbliżał się do mostu a tam stała grupka jakiś

nieznanych mu chłopaków. Takie jakieś typowe, prowincjonalne łobuzy. Chyba Polacy bo

między sobą rozmawiali po polsku. Trochę dziwni, strugali cwaniaków.

-Ty, zrzuć go z tego roweru!-usłyszał nagle Felek jak to knują coś już pod jego adresem. Długo

nie czekał. Stara zasada-uderzaj pierwszy, z zaskoczenia. Szybko zeskoczył z roweru, niedoszli

napastnicy nie zdążyli się zorientować jeszcze o co chodzi. Jeden i drugi nagle dostali szybko

pięścią w szczękę. Dość solidnie, trochę ich zaskoczyło. Trzeci kopniaka poniżej pasa. Z takim

zabijaką to nie przelewki, trzeba się ewakuować. Uciekać zaczęli na drugą stronę mostu.

Zapewne planowali dalej ale niespodziewanie pojawił się Morduś. Rozłozył szeroko ręce i

zagarnął nieszczęśliwych zbiegów do kupy. Co ich potem naprali po mordach!

 

W bardzo popularnej restauracji krzemienieckiej, która nosiła nawę "Udziałowa", Felek spotykał

się z przyjaciółmi. Tam można było i dobrze zjeść i pogadać po kumplowsku przy pełnym szkle.

Jeden z kolegów, zawodowy muzyk, zawodowo służył w 12 Pułku a konkretnie w pułkowej

orkiestrze. Wzrostu metr pięćdziesiąt z kawałkiem ale wielki duchem i swój chłop. Z wojska

wyleciał jednak w końcu, po tym jak ożenił się bez zgody dowództwa. Opowiadał często

wojskowe różne smaczki, o starozakonnych również ale bez złości, tak bardzo wesoło i całą

prawdę, to co widział i nie zmyślał.

-Słyszałeś Felek jak oni mówią o Rydzu-Śmigłym? "Panie Rygły-Śmidz...".

-A wiesz co ostatnio widziałem przypadkowo jak szkolili rekrutów? Ćwiczyli wsiadanie na

konia, wszyscy wskoczyli a jeden taki wylądował tył na przód. Odwrotnie siedzi. Wachmistrz

patrzy zdziwiony i rozdarł się "co ty wyprawiasz!". A ten cwaniak wiesz co mu odpowiedział?

 

"A skąd Pan wachmistrz wie, w którą ja stronę będę jechał? I tak dobrze, że nie udawał, że

rozkazów nie rozumie. Kiedyś jak jeden Ukrainiec tak robił, no, że komendy nie rozumie "na

koń", to mu wachmistrz po ukraińsku rozkazał. Wiesz jak? "Hop sraku na kulbaku". A jeden

Żydek ostatnio i kapralem nawet został, taki zwykły z poboru bo oficerów przecież jest trochę

takiego pochodzenia. Tylko z polskim miał problemy czasami. Zamiast rozkaz wydać "biegiem

marsz" to "biegiem bieg" zarządził.

Inny kolega studiował medycynę. Kiedy zjawiał się w Krzemieńcu także obowiązkowo

meldował się w "Udziałowej". I też opowiadał co tam słychać w wielkim świecie nauki.

-Ale ostatnio był numer! Profesor nas oprowadzał po szpitalu jak zawsze. Coś nam pokazywał,

jakiś przypadek na pacjencie. Ten leżał rozebrany na brzuchu. Nagle profesor mówi tak: "kto

zrobi teraz to co ja i dokładnie jak ja zaliczam semestr". Po czym wsadził palec w tyłek choremu

i potem taki oblizał. Jakoś nikt się nie kwapił zrobić to co on. W końcu taki jeden się podjął."Ja

tak zrobię, co za problem". I już widział się zwolnionym z nauki i egzaminu. Wsadził palec w

dupę, później do gęby i czeka zadowlony i dumny. A profesor:"niestety Pan nie zdał. Lekarz a

szczególnie chirurg musi być bardzo spostrzegawczy. Otóż ja ten palec wsadziłem pacjentowi w

odbyt ( tu pokazał serdeczny) a ten oblizałem ( wskazujący). Pan wsadził i oblizał swój palec

wskazujący".

-A słyszeliście chłopaki jak to dwóch Żydów poszło się ochrzcić?

-Nie! Dawaj! Opowiadaj!

-Dobra. Postanowili się ochrzcić ale trochę się bali. Losowali, który pierwszy. Jeden się ochrzcił,

wychodzi już po wszystkim taki dumny a ten drugi wystraszony pyta " no i jak to jest, boli?". A

ten wychrzczony do niego "a ty mi parszywy Żydzie dupy nie zawracaj!".

-Ale wy grubicie. To i ja gorszy nie będę. Hrabia miał kucharza. Mistrza nad mistrzami. Potrafił

zrobić wszystko i tak, że oderwać się od tego nie można było. Tylko pan hrabia był bardzo

nerwowym i niezrównoważonym człowiekiem. Czasami się zapominał i strasznie poniewierał

ludźmi. Obrażał, poniżał, wyzywał. Naszemu kucharzowi też się często obrywało. A jak już

kiedyś usłyszał, że nie potrafi dobrze gotować i czasami coś spieprzy..."O ty" pomyślał sobie i

postanowił w duchu:"poczekaj, ja Ci takie danie zrobię z takiego czegoś kiedyś, że zeżresz i

nawet nie zauważysz co to było a smakować będzie...a to będzie moja piękna zemsta". Długo nie

przyszło czekać. Jednego razu na dwór jaśnie pana zawitali dragoni. Popili, pojedli, odpoczęli.

Srać chodzili za stodołę bo tylu ich było, że w kolejce stać nie chcięli do sracza. Kucharz

wykorzystał moment. Kiedy sprzątano dragonie gówna kazał i sobie trochę tego przynieść.

Przyrządził hrabiemu obiad. Z przyprawami, z cebulką, z zieleninką, z grzybkami. Pięknie podał,

doprawił, ozdobił. Jaśnie pan się zajadał...."Mmm, Janie jakie to dobre, jakie to smaczne, nie

znam takiego dania. Jak to się nazywa Janie?". "A to danie jaśnie wielmożny panie nazywa się

Dragonia".

-Fuuuuuuuuuuu!!!! Przesadziłeś chyba z tą opowieścią!

-Jeden kupiec żydowski mi opowiadał jak to kiedyś przypadkiem musiał nocować u chłopa na

wsi w jego chałupie. Kupę pieniędzy miał przy sobie to się trochę bał. Zarżnąć mogli i

obrabować. Na noc kaszy i grochu pojedli i spać poszli. Ten się bał usnąć, leżał za taką zasłonką

bo to prawie jak w jednej izbie. U tamtych groch w jelitach zaczął działać. Pierdzenie zdrowe. A

Żydowi w tej psychozie się zdawało, że te ich fuuuuuurtt, prrrr, pszszszzzzzzzzzzz to brzmią

inaczej. Usłyszał jak najpierw jeden niby mówi "bieszzzzzzz nószszzzzzzzzzzzzzz" a drugi mu

odpowiada "nie ruszzzzzzzzzzzz Żyd,ddddddddddd".

Tego jesze Felek nie znał. Bywał często służbowo w wiejskich obejściach. Jeździł konno po

wszystkich dzierżawcach i odwiedzać musiał też czasami sołtysów. No takie przygody jak temu

handlarzowi jemu się nie przytrafiały. Był zawsze gościnne przyjęty i poczęstowany wspaniałym,

 

domowym jadłem i kwasem chlebowym czy czymś mocniejszym. Najbardziej lubił pierogi.

Zwłasza te duże, takie jeden na cały talerz, ukraińskie. Fakt, czasami było zabawnie. U polskich

gospodarzy zapamiętał taką rozmowę. Mama pyta syna "co ojciec robią?" a ten szczerze

odpowiada "zjedli obiad i chleb teraz jedzą". U Ukraińców raz nastoletni syn, nie zważając na tak

ważnego gościa, ponieważ ojciec zagnał go do roboty w chałupie i wyjść nie pozwalał zanim nie

skończy, usprawiedliwiał się dlaczego on na zewnątrz musi: "tato, ja hoczu sraty".

Końca nie było historyjkom.

-Wiecie jak to pop poszedł na katolicki pogrzeb. Spodobało mu się jak ksiądz mówił " z prochu

powstałeś i w proch się obrócisz". Potem chował i swojego parafianina. Chciał też to powiedzieć

ale zapomniał jak to dokładnie było. Za cholerę sobie przypomnieć nie mógł. Myśli, myśli, myśli

i w końcu "aaa...z p....y wyszoł, w p...u paszoł!".

-A widzieliście jak panienki ze szkoły żeńskiej na murze wypisują? Tak po kolei wyznają

uczucia. Piszą tak:"kocham Staszka. Marysia. Kocham Tadeusia. Zosia. Kocham Walerego.

Krystyna. Kocham Jasia. Weronika..." i taka lista chyba na pół metra. A jak tamtędy ostatnio

przechodziliśmy z Luckiem ten wiecie co zrobił? Podkreślił wszystko grubą krechą i podpisał

"kurwy". Pięknie podsumował, co?

Przy innym stoliku popijali zdrowo oficerowie. Przyjezdni, nie tutejsi z 12 Pułku. Czasami w

okolicach Krzemieńca odbywały się manewry i różnego rodzaju gry wojenne. To był już ich

ostatni wieczór chyba bo wspominali a raczej jeden relacjonował pozostałym:

-Manewry jak manewry panowie. A wy wiedzieliście, że ta Białokrynica słynna jest też z

tutejszej szkoły? Tej gdzie uczą na leśniczych? W przerwie w ćwiczeniach zdążyliśmy zwiedzić

Ławrę Poczajkowską. To taka tutejsza prawosławna Kalwaria. Założył ją kiedyś jeden z

Potockich. Wielu pątników tam przybywa. Wisi tam taki obraz co przedstawia szturm aniołów na

Tatarów oblegających Poczajów. Warto mieć zawsze taki odwód niebieski żeby go wykorzystać

w sytuacjach bez wyjścia.....

 

"Udziałowa" była spokojnym miejscem, raczej nic tu się nigdy niebezpiecznego nie działo.

Nijakich awantur. Czasami tylko Pan Radca poszumiał. Tytuł "Radcy" nosił chyba tylko

grzecznościowo, przynajmniej nikt nie wiedział dlaczego ale tak się utarło i już. Osadnik

wojskowy, działacz polityczny na lokalnycm szczeblu oczywiście. Wielki chłop z wielkim

brzuchem. W klapie marynarki Virtuti którejś tam klasy. Bo uhonorowany takim odznaczeniem

za poprzednie wojny był. Te jego ekscesy kończyły się też raczej spokojnie. Pokrzyczał,

powyzywał, powietrze z niego uszło i stawał się normalny. Raz tylko, zaraz na samym początku

jego tutejszej kariery, próbowała interweniować policja. Stanął wtenczas dumnie, odkrył swoje

Virtuti, pokazał policjantom. Ci przyjęli postawę na baczność, zasalutowali i tym się na tyle

dowartościował, że aż się uspokoił. Przeciwników politycznych w okolicy zbyt poważnych nie

miał. Tu większość popierała Marszałka. Swoją energię zużywał więc na walkę z mniejszościami

narodowymi a konkretnie na Ukraińcach. Do czasu. Któregoś dnia wracał z miasta bryczką do

domu. Jechał z żoną. Na drogę wyszło trzech zamaskowanych mężczyzn. Zatrzymali konia, w

rękach pojawiły się pistolety. zona zaczęła krzyczeć, Radca podniósł się gniewnie.

-My do Pani nic nie mamy i nic nie chcemy-powiedział do kobiety jeden z napastników. Kilka

strzałów i wyrok na Panu Radcy został wykonany.

Było to coś niespotykanego w tej okolicy. Gdzieś tam z kraju dochodziły słuchy o jakichś

pojawiających się problemach narodościowych. Nasiliły się zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego.

Ale tu, przynajmniej dla Felka i kręgu jego znajomych, współistnienie kilku narodowości pod

polskim godłem było czymś całkowicie normalnym i bezproblemowym. Tak to widzieli i

odbierali. Nawet po tak głośnej sprawie, jaką było zabicie ministra Bronisława Pierackiego.Jakoś

 

do ludzi tu niebardzo docierało, że są w Polsce ukraińscy nacjonaliści, którzy aż do czegos

takiego mogli się posunąć. Aż tak źle im w Polsce? Dziwna to była sprawa. Jesienią 1934 roku

bojowe skrzydło Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów czyli Ukraińska Organizacja Wojskowa

przyznała się do przeprowadzenia tego zamachu. W swoim oświadczeniu napisali:

"15.VI.1934 bojowiec UWO wykonał w imieniu ukraińskiej rewolucji narodowej wyrok śmierci

na jednym z katów narodu ukraińskiego. 15.VI.1934 bojowiec UWO zabił w Warszawie Ministra

Spraw Wewnętrznych polskiego Rządu okupacyjnego na ZUZ – Pierackiego.

Czyn bojowca, uderzając w lackiego ministra Pierackiego, jako jednego z twórców, realizatorów

i przedstawicieli okupacyjnego lackiego panowania na ZUZ, uderzył tem samem w system

gnębicielskiego panowania Lachów nad narodem ukraińskim ZUZ"

Znowu politycy polscy, przynajmniej niektórzy, również o tym wszystkim dziwnie się

wypowiadali. Witos przykładowo napisał:

"22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz)z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne

wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia

ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest

aresztowanie studenta ukraińskiego".

A starosta gnieźnieński Julian Suski:

"Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął porozumienia z obozem

narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem tych planów. I dlatego nie wierzę,

by była ona postanowiona przez Ukraińców".

Teorie spiskowe były różne. Może to stał się przez to, że Pieracki uczestniczył kiedyś w tajnych

misjach zlecanych mu przez Piłsudskiego? Albo to przez Niemców, przecież na kilka godzin

przed śmiercią żegnał na dworcu będącego w Polsce z wizytą Goebbelsa? Wersja ukraińska

zamachu była najmniej popularna i często z nią polemizowano. Ukraińska gazeta "Diło" pisała:

"zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo znał doskonale topografię Warszawy",

"Jeśli już przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak

zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego półanalfabetę,

który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej Ukrainę i jej

niepodległościowe marzenia. To niemożliwe. Nie my zabiliśmy Waszego ministra".

Śmierć ministra zrobiła jednak swoje. Stepan Bandera stał się idolem dla wielu Ukraińców

marzących o niepodelgłej Ukrainie a rząd polski szykował się do wielu radykalnych posunięć.

Nad trumną Pierackiego premier Kozłowski zapowiadał:

"Rząd Rzeczypospolitej jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie narodowej

satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława Pierackiego oraz sięgnąć po

stanowcze środki pohamowania instynktów, z których rodzi się zbrodnia".

Akcja niszczenia prawosławnych obiektów sakralnych rozpoczęta w maju 1938 roku na poprawę

stosunków narodowościowych nie wpłynęła pozytywnie. Niszczone miały być niby tylko

cerkwie na ziemiach niezamieszkałych już przez ludność prawosławną na terenach

Lubelszczyzny, Chełmszczyzny czy Zamojszczyzny. Nie liczono się jednak wogóle z potrzebami

religijnymi ludnosći a przy okazji często dawano przykłady bezmyślnego wandalizmu.

Zniszczono i świątynie będące wspaniałymi zabytkami kultury materialnej i architektury

cerkiewnej.

Słuchy o tym dochodziły i tutaj umiejętnie jeszcze podsycane przez ukraińskich nacjonalistów.

Kolega Felka z pracy, Mykoła kiedyś i ten temat poruszył:

-Wiesz Feluś, ja to do cerkwii raczej tylko za dziewuchami chodzę. W Polsce też mi się całkiem

dobrze żyje. Ale jakbyś ty zareagował gdyby to polskie kościoły zaczęli niszczyć? No jak?

Pozwoliłbyś?-

 

Wtedy Felek zrozumiał, że znowu nadchodzą straszne czasy. Ale jak straszne będą tego jeszcze

wtenczas nikt nie mógł sobie do końca wyobrazić.

 

VII.

I nadszedł sierpień 1939 roku. Mobilizacja. Felka nie wzięli póki co. Miał stać się żołnierzem

dopiero później, tak pod koniec września. Chyba mama się o to postarała. Jako lekarz znała wielu

i na razie go wyreklamowała. Najmłodszy syn. Teraz poszedł na wojnę jego brat jako kapitan

rezerwy. Wielu znajomych i rówiesników również, w tym i Michał. Felkowi był trochę głupio,

był przecież patriotą i prawdziwym mężczyzną, wojska i wojny się nie bał. Argumentację matki

jednak zrozumiał i przyjął. Jego kolej przecież też miała nadejść.

12 Pułk Ułanów Podolskich załadował się w pociągi i odjechał bronić zachodnich granic przed

Niemcami. Wspaniale prezentowali się kawalerzyści w nowych polowych mundurach. Żegnano

ich przy orkiestrze "z wódką i Bogiem".

Wojna. Słuchało się komunikatów z frontu. Początkowo z optymizmem. Później pojawiać w

okolicy zaczęli się uchodźcy. Różni. Wielu znacznych ludzi i ich rodziny. Tu nawet planowano

formować nowe jednostki i stworzyć bastion do kontynuowania walk w oparciu o granice z

Rumunią i Węgrami.

Stało się jednak coś czego nikt się nie spodziewał. Przecież nikt nie znał planów i treści

porozumienia niemiecko-sowieckiego. Sowieci zgromadzili potężne siły wzdłuż granicy z

Polską. Podzielono je na dwa fronty.Front Białoruski i Front Ukraiński. Krzemieniec znalazł się

na kierunku działania Frontu Ukraińskiego, którym dowodził Siemion Timoszenko. Celem jego

były Dubno, Łuck, Włodzimierz Wołyński, Chełm, Zamość, Lublin, Tarnopol, Lwów, Czortków,

Stanisławów, Stryj, Sambor, Kołomyja. 16 września wieczorem dotarł do nich tajny rozkaz

Woroszyłowa nr 16634, który brzmiał:"uderzać o świcie siedemnastego". Rozpoczęły się

regularne działania wojenne. Opór jednostkom Armii Czerwonej stawić mogły tylko związki

taktyczne Korpusu Obrony Pogranicza, Brygada Rezerwowa Kawalerii Wołkowysk a póżniej i

Grupa Operacyjna Polesie. Rząd Rzeczypospolitej ewakuował się za granicę. Wódz Naczelny

Marszałek Edward Śmigły-Rydz wydał dyrektywę, która mogła zdezorientować:

"Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z

bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów.

Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta do

których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do

Węgier lub Rumunii".

Na zajetych terenach wraz Armią Czerwoną pojawiły się specjalne grupy operacyjne NKWD. Ich

zadaniem było zniszczenie struktur państwowych Rzeczypospolitej i stworzenie w ich miejsce

nowych organów władzy. Zajmowali w pierwszej kolejności wszystkie urzędy. W ich posiadaniu

były listy przygotowane przez sowiecką agenturę, na podstawie których dokonywali aresztowań.

Dochodził też często do zbrodni wojennych. Sam Timoszenko napisał w jednej z odezw:

"Bronią, kosami, widłami i siekierami bij swoich odwiecznych wrogów – polskich panów".

NKWD czynnie pomagały szybko zorganizowane bojówki, które szumnie nazwano milicją

ludową.

Innym bardzo ważnym problemem było gwałtowne zubożenie społeczeństwa. Do Związku

Radzieckiego wywozić zaczęto co tylko przedstawiało jakąkolwiek wartość. Od zakładów

przemysłowych, maszyn, pojazdów po żywy inwentarz. Ograbiono też wszystkie muzea i zbiory

prywatne. We wrześniu 1939 roku wartość polskiego złotego zrównano z rublem. To między

innymi spowodowało i znacznie przyśpieszyło zniknięcie wszelkich towarów z rynku.

Zablokowano również wszystkie konta bankowe i skonfiskowano oszczędności obywateli.

 

Szybko uporano się ze stworzeniem radzieckiej administracji państwowej. W październiku

przeprowadzono wybory do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Następnie to samo

zgromadzenie obradujące we Lwowie ogłosiło:

"Naród ukraiński w byłym państwie polskim skazany był na wymarcie ... Polscy panowie robili

wszystko, by spolszczyć ludność ukraińską, zakazać używania słowa Ukrainiec i zastąpić je

słowem bydło i chłop ... Armia Czerwona, wypełniając wolę wielkiego narodu radzieckiego,

wyciągnęła do mas pracujących Zachodniej Ukrainy pomocną dłoń i oswobodziła je z ucisku

polskich kapitalistów i obszarników. Zgromadzenie Ludowe Zachodniej Białorusi obradowało

pod hasłem śmierć białemu orłowi".

Ustanowino władzę radzieckę na zajętych obszarach i zwrócono się do Rady Najwyższej ZSRR z

prośbą o przyłączenie do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Oficjalnie stało się

to dnia 1 listopada 1939 roku. Dekret z 29 listopada stanowił o tym, że wszyscy dotychczasowi

zamieszkujący tu obywatele polscy stają się obywatelami radzieckimi ze wszystkimi tego

następstwami.

Początkowo część ludności ukraińskiej, zwłaszcza wielu młodych, niepamiętających

bolszewików z roku 1920, z radością powitała upadek państwa polskiego. Szybko jednak

zrozumieli, że nowe władze Ukrainę widzą tylko jako radziecką republikę. Rozpoczęły się

represje wobec ukraińskich działaczy niepodległościowych takie same jakie dotyczyły innych

wrogów sowieckiego państwa.

Tu w okolicy represje i wywózki na wschód w pierwszej kolejności dotknęły rodziny osadników

wojskowych i służby leśnej. Dobrowolnie działało też wielu konfidentów starając się pomóc

nowej władzy.

Jednego dnia do mieszkania Felka zapukał ktoś energicznie w drzwi. Otworzył i zobaczył

funkcjonarusza NKWD wraz z właścicielem sklepu gdzie nabył jakiś czas temu radio na raty.

Rosjanin zapytał:

-U Was jest radio? Ten towarzysz mówi, że kupiliście u niego. Teraz trzeba je nam oddać.

Felek radio zdążył już sprzedać ale tego nie powiedział.

-Wojsko zabrało jak tu było. Polskie.

-Ale raty nie zapłacone wszystkie!!!-zmartwił się handlarz.

-Raty nie raty, radia nie ma już. Panowie zdążyli zabrać.Idziemy.-Zakomenderował NKWD-zista

i poszli.

Po kilku dniach podobna sytuacja. W drzwiach inny podoficer i żydowki sklepikarz, tym razem

ten, który sprzedał Felkowi rower.

-Roweru nie mam już. Wojsko zabrało!

Tym razem była to prawda ale goście niczego nie uzyskali. Nowa władza nie windykowała

imperialistycznych zadłużeń.

Na Żydów też przyszła kolej. Zwłaszcza ta trzecia wywózka. Jakieś 80 procent wywiezionych

wtedy to byli właśnie Żydzi. Bo stalinowska sprawiedliwość sięgała wszystkich.

 

Granicy, którą kiedyś nielegalnie przekraczał już nie było. Ale ojciec zmarł. Okazało się, że

siostra też. Gdzieś tam na dalekim Uralu, na który wyjechała z mężem. Podczas srogiej zimy

zaziębiła się poważnie, wynikło z tego zapalenie płuc i koniec. Poległ też brat na Lubelszczyźnie

jeszcze we wrześniu. O tym Felek z matką jeszcze nie wiedzieli. Tylko od Michała dotarły jakieś

wieści cudem przez kogoś przekazane. Przeszedł ze swoim oddziałem do Rumunii.

W państwie radzieckim wszyscy musieli pracować. Ktoś umiejący tak dobrze rachować jak Felek

też był potrzebny. Notował i podliczał więc dobra należące teraz do całego radzieckiego narodu,

jak mówił znajomym, do pracy poszedł "z własnym ołówkiem bo Moskale niczego takiego nie

 

dawali". Modlił się aby nie wcielono go do Armii Czerwonej co przydarzało się teraz niektórym.

Póki co się udawało. Najtrudniej było z żywnością. Kiedyś będąc służbowo w jakiejś wiosce, jak

w dawnych dobrych czasach, widział jak tam żołnierze postawili kuchnię polową. Stary jakiś

podoficer coś tam niby pichcił a wokół zebrała się zaraz gromadka głodnych miejscowych

dzieciaków. Zamieszał chochlą, przelewał wodnistą zupinę:

-Co ja wam mogę jeść dać jak tu krupa szuka krupy?

 

W tak beznadziejnej sytuacji pojawiały się dowcipy o okupantach. Śmiać się przecież też

trzeba. Jeden taki właśnie Felek usłyszał od kolegi.

-Wiesz, przyszli Ruscy do nas. Jednemu bojcowi zachciało się za potrzebą ale nie było gdzie i jak

za bardzo się schować a tu ludzie na ulicy. Wbił więc bagnet, kucnął za nim i sra. Tak się

schował. Ludzie patrzą i się śmieją z niego a on "wot Polaki, jaki mądry naród, nawet przez

żelazo widzą".

 

Jakoś sobie radził jednak. Wystarczało mu niewiele. Dokarmiał też błąkające się psy. Dwa takie

przywiązały się do niego. Czekały ale nie tylko na miskę bo Felek był człowiekiem, którego

zwierzęta takie jak psy i konie bardzo lubiły i lgnęły do niego a on odwdzięczał się im tym

samym. Przecież już od dziecka tak to z nim było. Dobre serce o mało nie doprowadziło go do

kłopotów, które mogły mieć dość poważne następstwa. Jedna z kobiet mieszkająca w pobliżu,

można powiedzieć, że sąsiadka, przyuważyła to dokarmianie piesków. Jakże tak można? Przecież

jeść nie ma co a tu psy będą zżerać takie dobra? Niewytrzymała i w końcu przyłapała Felusia

robiąc wielką drakę.

-Psy trzeba zabić!-Takie były ostatnie słowa z jej wywodów. Czekała teraz chyba aż on to w tej

chwili zrobi. Zadeklarowała się, że ona kogoś zawoła do pomocy i ten nie będzie miał oporów.

Pomoże jeśli Felek jest taką pierdołą i nie potrafi. Teraz i on nie wytrzymał. Z babą się inaczej

nie dało jak tylko ostro odpowiedzieć.

-Odczep się kobieto! Jak można psy zabić! Co one nam zrobiły?!-Następnie dołożył jeszcze

epitet:

-Stara k...a!

Zorientował się, że to jednak nieładnie, jacyś przechodnie przyglądali się całej sytuacji.

-Przepraszam.- zmusił się aby dość głośno to zabrzmiało.

Baba jednak nie odpuściła. Złożyła skargę, sprawa trafiła przed sąd. Musiała być nie bardzo

normalna bowiem wszyscy wiedzieli czym może zakończyć się kontakt z tego typu instytucją.

Dla oskarżonego oczywiście. Lepiej dmuchać na zimne, nie mieć z nimi żadnego kontaktu.

Przyszło jednak wezwanie i stawić się trzeba było.

Zebrał się sąd w imieniu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, Związku

Radzieckiego i Towarzysza Stalina. Wysłuchał oskarżenia, stron i świadków. Na szczęście dla

Feliksa, powiedział on wtedy słowo przepraszam. Świadkowie jak i sama powódka potwierdzili.

To zadecydowało o jego uniewinnieniu. Władza ludowa jest jednak sprawiedliwa.

 

VIII.

Z żadną polską organizacją podziemną Felek nie mógł nawiązać kontaktu. Słyszał już, że takie

działają ale nie wiedział jak tam dotrzeć. Chciał coś robić a nie tylko biernie czekać. Orientował

się, że działa tu cały czas dobrze zakonspirowana Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. Oni

od zawsze byli w konspiracji doskonale więc sobie z tym radzili. Byli przygotowani do podjęcia

wszelkich działań, zbrojnych również. Pod okupacją niemiecką działały już legalnie ich

organizacje. Czego po nich można się będzie spodziewać też się domyślał. Zresztą co można

 

pomyśleć sobie jeśli już od dawna, od wielu lat krążyły takie ulotki i odezwy przez nich

wydawane:

"Trzeba krwi – damy morze krwi! Trzeba terroru – uczyńmy go piekielnym. Trzeba

poświęcić dobra materialne – nie zostawmy sobie niczego. Nie wstydźmy się mordów,

grabieży, podpaleń. W walce nie ma etyki. Każda droga, która prowadzi do naszego

najwyższego celu, bez względu na to, czy nazywa się bohaterstwem czy podłością jest

naszą drogą

lub:

"Całkowite usunięcie wszystkich okupantów („zajmańców”) z ziem ukraińskich, co nastąpi w

toku rewolucji narodowej i otworzy możliwości rozwoju narodu ukraińskiego (Nacji

Ukraińskiej), zabezpieczy tylko system własnych militarnych sił i celowa polityka sojusznicza"

"Kiedy nadejdzie ten nowy, wielki dzień, będziemy bez litości. Nie będzie żadnego zawieszenia

broni, nie powtórzy się ani perejasławska, ani hadziacka umowa – przyjdzie nowy Żeleźniak,

nowy Gonta. Nie będzie miłosierdzia ani dla wielkiego, ani dla małego, a poeta zaśpiewa: „I

zarżnął ojciec syna”. (…) Tylko w morzu krwi, tylko bezwzględnością, tylko w jednym

żelaznym szeregu i z jednym wodzem wywalczymy sobie prawa człowieka.".

Kiedy więc 22 czerwca 1941 roku Niemcy zaatakowali Związek Radziecki wśród miejscowych

Ukraińców zaczęło wrzeć. Niby wszystko normalnie ale coś się wyczuwało w powietrzu.

Jednego dnia widać już był wyraźnie odwrót a wręcz paniczną ucieczkę sowietów. Felek kręcąc

się po okolicznych drogach spotkał dwa patrole zmęczonych, zdezorientowanych i

wygłodniałych żołnierzy. Wszyscy pytali czy nie widział gdzieś kuchni polowej. A jeśli nie to

gdzie tu można zdobyć coś do jedzenia. I odeszli. Tu w przeciwieństwie do wielu innych miast

NKWD uciekając nie dokonała masakry więźniów. Szybko jakoś tak poszło. 2 lipca do

Krzemieńca wkroczyli Niemcy. Uaktywnił się od razu miejscowy OUN. Już 3 lipca jego

członkowie dokonali pogromu Żydów. Zginęło między 300 a 500 osób. Jako pretekst posłużyło

to, że wielu przedstawicieli tego narodu chętnie współpracowało z władzą radziecką a stosunek

Niemców do Żydów jest chyba ogólnie znany. Działo się to więc przy ich pełnej aprobacie.

Nacjonaliści przygotowali też listę miejscowej inteligencji, głównie nauczycieli Liceum

Krzemienieckiego. 28 lipca na jej podstawie Niemcy dokonali aresztowań. Następnie

rozstrzelano pod Górą Krzyżową 30-u z nich.

Wielu członków OUN, ale nie tylko, wstąpiło do Ukraińskiej Policji Pomocniczej. Działała ona

na podstawie zarządzenia gubernatora Hansa Franka z 17 grudnia 1939 roku. Początkowo znana

jako milicja. Funkcjonować miała na terenach z przewagą ludnosci ukraińskiej. Do tej pory

działała w okolicach Lublina, Chełma i Zamościa. Jej obowiązki polegać miały na

utrzymywaniu ładu i porządku wśród ludności cywilnej, kontrolowaniu ruchu ludności ściąganiu

kontyngentów, ściganiu szmuglerów poborze ludzi do wyjazdu na roboty do Niemiec, ochronie

obiektów, linii kolejowych i kwater niemieckich funkcjonariuszy, zwalczaniu partyzantki

sowieckiej i polskiej konspiracji, tropieniu ukrywających się Żydów, egzekucjach i

pacyfikacjach, pilnowaniu obozów jenieckich, karnych i gett oraz udział w likwidacji gett. Hans

Frank tak ich przedstawiał kiedy mówił o problemie walki z polską partyzantką czy ogólnie o

łamaniu oporu poprzez chociażby pacyfikacje:

"W rozwiązaniu tych problemów przyjdzie wam z pomocą 600 tys. Ukraińców, wrogów Polski

od kolebki. Będziemy świadomie przyciągać tych Ukraińców i angażować ich do policji oraz

służb publicznych. Mamy pod ręką sokoły, które nie będą oszczędzać Polaków.".

Niedługo bo już w sierpniu Felek był w Stanisławowie. Tam właśnie funkcjonariusze tej policji

wzięli udział w aresztowaniach polskiej inteligencji i przewieźli wszystkich zatrzymanych do

 

Czarnego Lasu, gdzie zostali zamordowani przez gestapo.

Matka też opowiadał co tu wyprawiało NKWD zanim uciekło.

- Odgłosy strzałów zagłuszali warkotem silników samochodowych. Bardzo się śpieszyli ale

wszystkich nie zdążyli zamordować. Podobno 2500 tysiąca ludzi rozstrzelali. Specjalnie wracali

żeby to zrobić bo najpierw w panice uciekli. Potem też zwiali, rano ludzie, przeważnie rodziny

tych zatrzymanych włamały się do więzienia i było tam jeszcze jakieś 150 osób. Przeważnie z

okolic. Polacy i Ukraińcy. A jeszcze wcześniej, wtedy co bolszewicy niby już uciekli, to mówią,

że udało się aż tysiącu ludzi uciec. Skakali przez płoty, te ogrodzenia więzienne. Ludzie im

pomoc organizowali. Gdzie uciekli i co teraz z nimi..tego nie wiem.

 

Szybko zabrano się za miejscowych Żydów. Początkowo konfiskując resztki tego co im

pozostało i zapędzając do pracy. Oprawcy przypuszczali, że wielu z nich ma jeszcze pochowane

różne dobra i drogocenne przedmioty, które perfekcyjnie ukryli przed równie zachłanną władzą

radziecką. W wielu przypadkach się nie mylili. Doprowadzeni do rozpaczy Żydzi w końcu sięgali

do tajnych schowków kupując sobie kilka dni życia lub wierząc naiwnie, że może i wolność.

Felkowi na długo utkwił w pamięci widok ss-mana i idącego przy nim starozakonnego

uginającego się pod ciężarem wiader. Na wierzchu jednego z nich widać było złote monety.

1 marca 1942 roku utworzono getto. Nie przetrwało ono długo. Już w sierpniu tego samego roku

zabrano się za jego likwidację. Formacje SD, żandarmerii i ukraińskiej policji przystąpiły do

akcji. Jakieś osiem tysięcy ludzi rozstrzelano w okolicy. Nieliczni Żydzi ukrywali się a nawet

podejmowali próbę obrony ale były to tylko przypadki ostrzeliwania się z broni krótkiej. W celu

zlikwidowania oporu i wypędzenia ich z kryjówek na terenie getta wywołano pożar. Dość

poważny bo trwał kilka dni, rozprzestrzenił się bowiem i zniszczył zabytkowe centrum miasta.

Z rostrzeliwaniem w rejonie byłej fabryki, przetwórni tytoniu i okolicznych lasach nawet zbytnio

się nie kryli. Wielu ludzi to widziało, Felek też. Straszne przeżycie. Kazano się rozbierać do

naga. Potem wchodzić do rowu i układać się, na początku na ziemi a później na ciałach już

nieżyjących. Do grupki wystraszonych kobiet podszedł rabin, coś im powiedział, wytłumaczył i

teraz już pokornie dały się zamordować. Bo wrzucać tak od razu do rowów, co też się miało

miejsce na terenie fabryki, to nieekonomicznie, zbyt wielu się nie zmieści i roboty dużo przy

układaniu. A Niemcy naród praktyczny.

 

Kiedy jeszcze armia niemiecka posuwała się szybko na wschód w drugą stronę wędrowały tłumy

sowieckich jeńców. Pędzono ich czasami i ulicami Krzemieńca. Zmęczeni, obdarci, wystraszeni

ale i tak jeszcze nie wiedzieli co ich do końca czeka. Zrezygnowani na tyle, że pilnujący ich

strażnicy nawet nie trzymali w pogotowiu broni. Karabiny przewieszone na plecach a z

powodzeniem zastępowały je drewniane drągi. Jeden z jeńców przykucnął poprawiając coś w

swoim parcianym bucie. Wtedy wachman użył swojej pałki zdzielając go solidnie po karku. Mało

nie zabił.

Do miasta powrócił Marian. Znajomy rzemieślnik, któremu przytrafiło się to, że wcielono go do

Armii Czerwonej. Opowiadał o przeżyciach.

-Pracowałem u nich w kuźni. W takim małym zakładzie gdzieś na środku stepu. Robiliśmy różne

części, do czego nawet nie wiem. Nie mieliśmy broni, przynajmniej ja i kilku jeszcze chłopaków.

Raz dziennie, czasami rzadziej, przyjeżdżał samochód i przywoził jedzenie. Kiedyś czekamy i

czekamy, nie przyjechał. Następnego dnia też nie. W końcu słychać warkot silnika ale to już

przyjechali Niemcy. Zabrali nas do niewoli. Popędzili aż pod Rzeszów. Tam kawałek pola

ogrodzony drutem kolczastym i tak nas trzymali. Trzeba było sobie wygrzebać jamę w ziemi

żeby choć trochę się schronić od wiatru czy deszczu. Żarcia prawie wcale nie dawali. Umierało

 

się masowo. Ja też już kilka razy myślałem, że koniec. Rosjanie mówili, że ci z tych ich republik,

skośnoocy, Uzbeki i jacyś tam inni to zżerają tych umarłych ale ja nie widziałem. Polaków też

trochę było. Któregoś dnia przyjechał ojciec jednego z nich. Jakimś cudem się dowiedział gdzie

on jest. Chłop ale całkiem bogaty. Przyjechał po syna i prosto do komendanta. A to żaden

poważny obóz nie był. Tak nas trzymali na wymarcie chyba. Komendantura też bez wysokich

szarż. Przywiózł wódki, mięsa całe torby no i pieniędzy. Tłumaczył tam frycom, że to Polak jest,

że on tu całkiem przypadkowo. Zapłacił, nakarmił, popili. No i podchodzi do bramy szwabisko i

woła tego kolegę."Wychodzić". Ten idzie pomalutku bo i sił nie miał. Ja sobie myślę wtedy " a

co mi tam, i tak tu zdechnę, idę za nim, najwyżej zastrzelą, będzie szybciej" i poszedłem. A

Niemcy nic. I mnie też puścili. Tamten, to znaczy ojciec jego, pokapował szybko o co chodzi i

też mi pomógł. Boże, jaki mu wdzięczny jestem! Wystawili jeszcze nam kwity i noga! Trochę

pomieszkałem u nich żeby siły odzyskać pd Mościskami i potem do domu.

 

Trochę ruszył się za Niemców czarny rynek. Felek wielu ludzi znał z dawnych czasów, potrafił

zawsze coś skombinować i zahandlować. Nie tak żeby robić kokosy, tak tylko żeby przeżyć.

Zaczynało się też robić niebezpiecznie. Postarał się i o coś do obrony. Skombinował karabin i

trzymał go za piecem, dobrze ukryty.

W piątek przed samymi Świętami Wielkanocnymi jechał do mamy pociągiem. Na przeciwko

siedział ksiądz. W podróży jeść się chce. Duchowny wyjął kanapkę z kiełbasą.

-Proszę księdza, przecież dzisiaj Wielki Piątek!-Zdziwił się Felek.

-A tak, no czasy takie, że trzeba jeść co akurat jest.

Wytłumaczył się szybko i chytrze. Tylko czy czasem Feluś nie spotkał jakiegoś partyzanta czy

agenta wywiadu podróżującego w takim przebraniu?

 

Pierwsza zima dała Niemcom popalić na wschodnim froncie. Nawet w takiej dziurze jak

Krzemieniec przeprowadzali akcję zbierania ciepłej odzieży dla zamarzających żołnierzy. Felek

też musiał oddać szalik bo nic lepszego nie miał.

Raz też widział na stacji pociąg z rumuńskimi żołnierzami. Jako sojusznicy zdążali walczyć z

Armią Czerwoną. Siedzieli, śpiewali, oficerowie ze złotymi epoletami. Nie zdawali sobie chyba

sprawy co ich tam czeka. Temperatury też raczej nie takie jak w słonecznej Rumunii.

Przewinęli się i Włosi i Węgrzy. Ci ostatni nawet dość długo kwaterowali w okolicy. Z jednym

oficerem Felek nawet się zaprzyjaźnił. Kiedy odjeżdżali proponował mu nawet:

-Jedź z nami. Założysz czapkę, bluzę mundurową i pojedziesz ze mną w szoferce. Nikt nie będzie

niczego sprawdzał. A tu widzisz co się dzieje, po co tu siedzieć.

Węgier miał tu na myśli problemy z ukraińskimi nacjonalistami i ich czystki etniczne. Kilka razy

udało im się uratować od zagłady polską ludność z okolicznych wiosek.

 

Zaczynały się już bowiem i te inne problemy i to bardzo poważne dla miejscowej ludności,

zwłaszcza polskiej. Kiedy w 1941 roku Ukraińcy próbowali utworzyć coś na kształt własnego

państwa Niemcom, którzy na tę sprawę wyrażali zupełnie inne poglądy, nie bardzo to się

spodobało. Ukraińscy działacze niepodległościowi, wśród nich i Stepan Bandera, zostali

uwięzieni. Wśród ukraińskich nacjonalistów nastąpił również podział, pomijając to, że istniały

jeszcze i inne ugrupowania, które politycznie różniły się od OUN.

Sam OUN podzielił się na dwie frakcje. OUN B czyli zwolennicy Bandery i OUN M tak zwani

Melnikowcy od nazwiska swojego lidera.

Jeszcze do roku 1942 roku w OUN panował pogląd, iż należy tworzyć armię ukraińską walczącą

u boku niemieckich sojuszników. Jednak zupełnie odmienne plany Niemców wobec Ukrainy a

 

także uwięzienie przez nich wielu działaczy OUN poprowadziły do zupełnie innych rozwiązań.

OUN B opowiedział się za walką zbrojną ze wszystkimi wrogami, w tym również Niemcami i

zaczął tworzyć struktury i oddziały partyzanckie. Pierwsze formacje powstały w październiku

1942 roku na Polesiu, kolejno niedługo po tym na Wołyniu. Początkowo nosiły one nazwę OUN

SD czyli Samostijnikiw Derżawnikiw.

Zwolennicy i członkowie OUN M przez cały ten czas opowiadali się za współpracą z Niemcami,

polityczną i militarną.

Wiosną 1943 roku formacja liczyła już kilka tysięcy bojowników. Powstawały nowe oddziały a

także przechodziły na ich stronę załogi policji pomocniczej. Wielu nie miało wyboru bowiem

odmowa była równoznaczna z uznaniem tego za dezercję i groziło za to rozstrzelanie.

Do pewnego czasu w Galicji Wschodniej istniała inna organizacja nacjonalistów o nazwie

Ukraińska Narodowa Samoobrona. Do grudnia 1943 roku wszystko przekształciło się już

całkowicie w jedną Ukraińską Powstańczą Armię.

Nazwa ta została przejęta od innej ukraińskiej organizacji niepodległościowej. Otóż z polecenia

żyjącego na emigracji prezydenta Ukraińskiej Republiki Ludowej również w latach 1940-1941

zorganizowano ukraińskie zbrojne podziemie. Powstało na terenach zajętych przez ZSRR.

Kierował nim i zorganizował Taras Boroweć występujący pod pseudonimem "Taras Bulba". Nie

popierał on nacjonalistycznych i dyktatorskich zapędów OUN, nie zgadzał się też do końca z ich

polityką. Według różnych źródeł nie popierał czystek etnicznych i nie planował prowadzić walki

zbrojnej z istniejącą już tu również partyzantką polską. Jego oddziały zdążyły atakować

wycofujące się jednostki Armii Czerwonej. Organizacja ta nosiła właśnie nazwę Ukraińskiej

Powstańczej Armii nazywanej też często UPA Sicz Poleska.

Odmawiał całkowitego podporządkowania się OUN, w końcu w sierpniu i wrześniu 1943 roku w

wyniku walki zbrojnej formacja została całkowicie rozbita przez siły OUN. Niedobitki wstąpiły

w szeregi nacjonalistów, które przejęły nazwę Ukraińska Powstańcza Armia, często zwanej też

banderowcami od nazwiska Stepana Bandery oczywiście.

W obwodzie krzemienieckim powstały też wojskowe oddziały OUN M zwane Ukraińskie

Powstańcze Wojsko ale na początku sierpna 1943 roku zostały rozbrojone przez banderowców i

przez nich wchłonięte.

Jesienią 1943 roku OUN B i OUN M doszły do porozumienia na jakiś czas co umożliwiło

również szybki rozwój UPA.

W lutym 1943 roku oddziały banderowców rozpoczęły na Wołyniu czystki etniczne wobec

ludności polskiej. Zgodnie z tajną dyrektywą likwidowani mieli być mężczyźni w wieku od 16 do

60 lat. W rzeczywistości mordowani byli wszyscy, również kobiety i dzieci w bardzo brutalny

sposób. Zorganizowane akcje trwały do lutego 1944 roku. W sierpniu wydano decyzję o

przeprowadzeniu czystek również na terenach Małopolski Wschodniej.

Z rąk banderowców ginęli również i Ukraińcy i przedstawiciele innych nacji, przeciwnicy

nacjonalistów i pomagający w jakikolwiek sposób mordowanej ludności polskiej.

Latem 1943 roku UPA było na tyle silne, że kontrolowała duże obszary Wołynia, tworząc nawet

czasami powstańcze republiki. Zorganizowała tam władzę administracyjną a ziemię odebraną

Polakom rozdawała ukraińskim małorolnym chłopom. Niemcy kontrolowali jedynie miasta,

większe osady i ich najbliższe okolice. Czasami zawierali z banderowcami lokalne porozumienia

w celu zwalczania partyzantki sowieckiej czy polskiej. Oficjalnie więc UPA wtenczas walczyła

ze wszystkimi, sowietami, AK, Niemcami czy takimi organizacjami antybanderowskimi jak

Front Ukraińskiej Rewolucji Tymofija Basiuka Jaworenka.

Do obrony przed masowymi mordami Polacy zaczęli tworzyć oddziały samoobrony jako

zgrupowania ludności cywlinej i oddziałów Armii Krajowej. Ze względu na załogi niemieckie w

 

niektórych miejsowościach częściowo zakonspirowane. Tworzone placówki obronne posiadające

umocnienia i wzajemnie się wspierające, podejmujące wspólne akcje. Współpracujące z

oddziałami partyzanckimi.

Komendant Okręgu AK Wołyń pułkownik "Luboń" przedstawiał to tak:

"a/Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub

co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców wszystkich szczebli kładę

obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując

swoich związków organizacyjnych. Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i

odpowiedzialność za obronę Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy

polała. b/ zakazuję stosowania metod jakich stosują ukraińskie rezuny. Nie będziemy w odwecie

palili ukraińskich zagród lub zabijali ukraińskich kobiet i dzieci. Samoobrona ma bronić się przed

napastnikami lub atakować napastników, pozostawiając ludność i jej dobytek w spokoju".

 

Felek załatwiał coś za miastem. Trafił do takiej właśnie bazy samoobrony. Ufortyfikowana

wioska, mężczyźni z karabinami. Zaczął rozmawiać z kimś kto wygladał na dowodzącego tutaj.

Panowie wymienili uściski dłoni, przedstawili się sobie nawzajem. Jego rozmówca stwierdził:

-My chyba jesteśmy kuzynami. Na to wychodzi. Ze strony Pana ojca. Tylko, że my jesteśmy

prawosławni. Pan chyba katolik?

-Tak, katolik. To i prawosławnych Ukraińcy atakują?

-A tak. Jak Pan widzi. Niedawno się dowiedzieliśmy, że planują na nas uderzyć. Otwarcie nie

zaatakują, możemy się tu skutecznie bronić. Ale tu widzi Pan, rośnie zboże. Spalić żal bo jeszcze

większa bieda z jedzeniem będzie. To wtedy co dostaliśmy tę informację, no, że będą na nas

napadać tej nocy, waliliśmy na ślepo po tym zbożu, seriami i pojedynczo. Zawsze to mniej strat

niz spalić. I dużo się uchowało. A rano jak poszliśmy zobaczyć jak sytuacja wyglada to

nazbieraliśmy kilku ubitych banderowców. Jednak się skradali tędy po cichutku.

 

Czasami była możliwość pojechać popracować trochę za miastem. Dorobić ale pieniądze nie były

aż takie ważne. Bardziej zależało tym co się na taką pracę zdecydowali na produktach jakie

można był zdobyć za miastem. Coś do jedzenia, słoninę czy samogon. Znajomi namawiali Felka.

Właściwie go namówili. Ojciec z synem. Mieli możliwość, często wyskakiwali na takie fuchy.

Ale Felek akurat tego ranka jakoś źle się poczuł. Nie mógł się podnieść z łóżka. Nawet zaspał

chcociaż wiedział, że mają po niego wpaść, tak się umówili. Kiedy przyszli wyjaśnił jak sprawa

wygląda i pozedł pospać dalej.

Następnego dnia na ulicy znajomy pytał:

-Słyszał Pan Panie Felku? Tych wczoraj co jechali na wieś do roboty banderowcy wszystkich

wystrzelali. Zasadzkę ustrili po drodze. Zatrzymali ciężarówkę a ci na pace siedzieli. Uciekali,

próbowali ale seriami ich wykosili. Trzeba im było skoczyć w krzaki przydrożne czy w zboże i

się czołgać. Może by się wtedy udało. Bo to niedaleko od miasta było, tamci się śpieszyli bo

Niemcy zaraz zaalarmowani tam pojechali.

 

Przyjechał znajomy ze Stanisławowa.

-Panie Felku, siadaj Pan. Złe nowiny mam. Pana mama nie żyje. Banderowcy szaleli. Wszystko

co żywe rżnęli w okolicy. Pana mama z jedną staruszką ukrywały się w takim grobowcu. Ale

wszystko jedno, co jakiś czas wyjść trzeba. I je dorwali.

-I co? Proszę mówić, chcę wiedzieć wszystko.

-Poderżnęli gardło kosą, zwłoki wrzucili do studni. Już pochowaliśmy, proszę zrozumieć, trzeba

było to zrobić szybko.

 

Feluś został teraz całkiem sam na tym świecie. Mamę jego być może zamordował jakiś jej były

pacjent albo ktoś z takiego rodziny. Odwdzięczyli się za te lata pomocy i darmowego,

bezinteresownego leczenia.

 

Inny znowu znajomy wpadł kiedyś niespodziewanie. Przyprowadził ze sobą jakiegoś mężczyznę,

Felek go nie znał. Wielki, ciemnowłosy chłop. Zarośnięty i wystraszony jakoś bardzo.

-Panie Felku, pomóż Pan coś, człowiekowi coś doradzić trzeba. To Ukrainiec, kazali mu wstąpić

do UPA, on nie chce, dobry z niego chłop. Znajdą to zabiją jak się nie stawi...co robić?

Przed UPA nie było wcale tak łatwo się tu ukryć. Ich wywiad doskonale działał. Uradzili, że

chyba jedyną możliwością aby nie dać się im zabić jest zgłoszenie się na roboty do Niemiec.

 

Jedną z zasad banderowców jeśli chodzi o pozbycie się ludności polskiej było doprowadzanie

spraw do końca. Jeśli podczas czystki nie zginęła cała rodzina to ich wywiad poszukiwał jeszcze

żyjących aby właśnie tę sprawę doprowadzić do końca czyli zlikwidować wszystkich. Felka też

odnaleźli. Wyszedł z mieszkania a na klatce schodowej przy bramie stoi dwóch nieznanych mu

mężczyzn. Coś mu nie pasowało. Przy sobie nosił grubą, ciężką metalową sprężynę. Kiedyś mu

wpadła w ręce i bardzo się spodobała. Można było ją zapiąć i mieściła się wtedy w kieszeni.

Jeden ruch palcem zwalniał blokadę, rozwijała się wtedy błyskawicznie, aż gwizdało i stawała się

niebezpieczną bronią. Teraz postanowił jej użyć. Zgodnie ze starą zasadą "uderzaj pierwszy!".

Potężne ciosy poleciały na tych typów w bramie. Nieźle oberwali.

-Panie Feliksie! My od Pana nic nie chcemy!

"A skąd oni wiedzieli kim ja jestem? I, że jestem Feliks?". Pomyślał sobie i stwierdził, że chyba

dobrze postąpił. Teraz trzeba było uważać. Tak też robił.

 

Jakiś czas żył prawie w konspiracji. Jednego dnia został zatrzymany przez żandarmów. Dostał

nakaz pracy. Nie wysyłali go jednak na roboty do Niemiec tylko tu całkiem niedaleko. Polesie.

Normalny obóz pracy, przynajmniej jeśli chodzi o zakwaterowanie i wyżywienie. Baraki z

pryczami, w których brakowało desek. Karmili śmierdzącą zupą, najczęściej z brukwi. Żelazne

umywalki z zimną wodą, toalet prawie brak, zastępowały je rowy kloaczne. Załatwiało się

potrzebę trzymając się drewnianego drąga. Właściwie przy wszystkich. Jedna Rosjanka

próbowała odejść gdzies dalej. Wpadła do rowu i utonęła w fekaliach. Nikt nie zdążył pomóc.

Też straszna śmierć.

Pluskwy, wszy, czerwonka i tyfus.

Żyli tu i pracowali Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. Różna ale najczęściej przy przekopywaniu

jakichś kanałów, chyba melioracyjnych. Ciężka praca, warunki higieniczne i wszysto pozostałe

wykończyły nawet Felka. Chociaż zdrowy, młody i bardzo silny organizm ale tyfus i jego dopadł.

Odizolowali i poleczyli trochę bo Niemcy tej choroby straszliwie się bali. Wytrzymał. Zwolnili

do domu. Wracał do sił. Szybko się udało stanąć znów na nogi.

 

Felka odwiedził funkcjonariusz gestapo. Przeraził się widząc w drzwiach postać w czarnym

mundurze i w czapce z trupią główką. Ten przemówił całkiem dobrą polszczyzną.

-Doszła do nas informacja, że Pan zbiegł z obozu dla pracowników zatrudnionych dla Rzeszy.

A więc to o to tylko chodzi!

-Nie, zachorowałem poważnie i mnie zwolniono.

-A dokumenty jakieś na to są?

-A oczywiście.-Tu Felek sięgnął po teczkę z dokumentami i wszystko pokazał. Niemiec

dokładnie przeczytał:

 

-W porządku. Jak ja temu Ruskiemu mordę skuję! Zawraca mi głowę takimi niesprawdzonymi

historiami!

Gestapowiec opuścił mieszkanie. Felek wywnioskował, że jakiś Rosjanin musi tu funkcjonować

jako konfident i współpracownik niemieckiego aparatu bezpieczeństwa. Kolejna lekcja.

 

Zbliżała się Armia Czerwona. Teraz to niemieckie jednostki tyłowe, administracyjne czy

policyjne rozpoczynały pośpieszną ewakuację. Wielu wysługujących się im miejscowych,

przeważnie Ukraińców też starało się zbiec na zachód. Co do swej przyszłości, jeśli pozostaną,

nie mieli żadnych złudzeń.

Na wycofujących się Niemców uderzały coraz śmielej i agresywniej jednostki UPA. Operowały

tu już całkiem dużymi formacjami. Słychać było nie tak odległą strzelaninę i widziało się łuny

pożarów nocami. Panował straszny rozgardiasz.

Pijany wyrostek ukraiński szedł po ulicy zataczając się. W jednej ręce butelka samogonu, w

drugiej karabin. Nagle zatrzymał się przy nim motocykl, zeskoczył niemiecki podoficer. Zdzielił

w mordę, podkutym butem kopnął w tyłek, wyrwał karabin i roztrzaskał go o ścianę. Pojechał

dalej. Tak tu i o wiele gorzej się tu teraz działo. Najbezpieczniej było siedzieć w domu.

Niemcy jednak jako naród praktyczny i jeszcze dość dobrze zdyscyplinowany do końca

wypełniali powierzone im rozkazy. A ich cel wybiegał zawsze w przyszłość i dotyczył dobra ich

państwa. Wszystko było zaplanowane. Walenie do drzwi:

-Wszyscy wychodzić!

Lokatorów spędzali na podwórko. Młodzi, zdrowi i silni zostali oddzieleni, kazano im pakować

się na ciężarówki.

-Co z nami będzie?

-Potrzebni jeszcze będziecie Rzeszy!

Zabierano zdolnych do pracy i ewakuowano na zachód. Felek też oczywiście został

zakwalifikowany. Takich było wielu. Uformowano konwoje i ruszyli.

Droga nie była łatwa, przynajmniej z początku. Często zatrzymywano się bo dochodziło do

ataków banderowców. Raczej tylko ostrzał i próby pościgu przez Niemców. Na poważniejsze

wystąpienie formacje UPA nie decydowały się gdyż siły niemieckie były dość poważne a i też

walka nie miała większego sensu z ich strony, nie przynosiła żadnego efektu militarnego a

narazić mogła na znaczne straty.

Dotarli gdzieś w okolice Przemyśla. Tu przynajmniej wyładowano Felka. O tym, że już nigdy nie

zobaczy stron rodzinnych nawet wtedy nie pomyślał.

Skierowano go do pracy przy terenach zajętych przez Luftwaffe. Jakieś baraki, magazyny, dalej

strefa zamknięta, przynajmniej dla nich. Zakwaterowanie i ogólne warunki bytowania o niebo

lepsze niż kiedy poprzednio pracował dla Rzeszy. Obowiązki również. Udało mu się. Raczej

prace porządkowe, czasami jakiś załadunek czy wyładunek. Pracował z samymi Polakami.

Strażnicy i cały personel niemiecki to w wiekszości ludzie już w podeszłym wieku, którzy znów

okazali się potrzebni swojemu krajowi i trafili pełnić służbę w takim miejscu. Nie byli źli, dawało

się z nimi żyć. Robić swoje, nie podpadać, nie chodzić w miejsca zakazane bo za to groziło

rozstrzelanie. Dokarmili, czasem dali kielicha.

W tych magazynach mieściło się wszystko. Od wszystkiego co potrzebne wojsku po dobra

luksusowe czyli żywnosciowe delikatesy. W warsztatch szyjących dla wojska, bo i takie tu były,

wyreperowali swą odzież (Felek i tacy jak on tu) zgodnie z obowiązujacą wtenczas modą.

Jednego wieczora do baraku gdzie trzymano te delikatesy próbował dostać się jakiś oficer.

Wiadomo, łakomy towar. Strażnik nie puszczał, tamten nie słuchał, próbował jakoś zastraszyć

wartownika. Doszło do tego, że oficera zastrzelił. Afera, gestapo, śledztwo. Strażnik się

 

wybronił, dostał jeszcze nagrodę materialną czyli dodatkowy przydział papierosów i alkoholu,

pochwałę i przepustkę.

Jak zwykle Felusia polubiły wszystkie psy. Było ich tu trochę, przecież używane były przez

strażników do patrolowania i pilnowania wojskowego terenu. Kiedyś go nawet uratowały przed

dużymi być może kłopotami. Miał wtedy nocną służbę w kotłowni. Zdrzemnął się jednak zamiast

pilnować swoich obowiązków. Patrol jednak chodził i sprawdzał co się dzieje na obiekcie. Psy

były pierwsze. Przybiegły i obudziły swojego ulubieńca. Spanie na służbie groziło surowymi

konsekwencjami.

Front znowu się zbliżał. Niemcy szykowali się do odwrotu. Ewakuacja. Masa roboty,

zamieszanie, bardzo nerwowo. Co tu zrobić żeby nie dać się czasem szkopom znowu wywieźć na

zachód? Albo dać się zlikwidować co też mogło się przytrafić. Razem z dwoma jeszcze

współtowarzyszami zaplanowali ucieczkę. Trzeba było wyczuć odpowiednią chwilę kiedy

zamieszanie sięgnie szczytu i wiać. Potem gdzieś się zamelinować i przeczekać. Ryzyko było ale

co robić?

Stało się trochę inaczej. Podczas właśnie tego całego zamieszania Niemcy ich zwolnili.

Powiedzieli po prostu "idźcie" i zajęli się dalej własnymi problemami. Poszli więc ale nie

wystawiono im żadnych dokumentów. Groziło im teraz i tak rozstrzelanie przez pierwszy lepszy

napotkany patrol. Uniknęli co prawda ryzyka zastrzelenia pdczas próby ucieczki ale sytuacja nie

była wcale zbyt wesoła. Felek trzymał się ze swoimi dwoma znajomymi, z którymi planowali

ucieczkę. Dołączyła do nich jeszcze jedna dziewczyna. Młoda, nawet niebrzydka ale cierpiała na

młodzieńczy trądzik. Brak możliwości leczenia tego powodował, że wygladała wręcz odrażająco,

przynajmniej dla Felka, z ropiejącymi pryszczami na twarzy.

Musieli jakoś sobie radzić i radzili. Lata wojny nauczyły ludzi naprawdę wiele. Raz zrobiło się

gorąco. Szli drogą w pobliżu jakiegos miasteczka. Nagle przed nimi wyłoniło się dwóch

żandarmów idących w przeciwnym kierunku czyli na wprost nich. Na szyi blachy, w hełmach i z

karabinami. Z daleka widać, że to żandarmi. Co robić? Przecież są bez papierów? Ale idą dalej.

W końcu się mijają. Jedni udają, że nie widzą drugich. Po jakimś czasie dopiero zrozumieli.

Ubrani byli zgodnie z obowiązujacą modą. Czapki cyklistówki, płaszcze. Żandarmi wzięli ich za

partyzantów (tych nie brakowało teraz w okolicy, z różnych ugrupowań a ostatnio byli dość

aktywni w związku ze zbliżającym się frontem) bo młodzi ludzie i tak ubrani, mogli nagle wyjąć

ukryte automaty a po co im to? Pytanie tylko kto się kogo bardziej bał w tamtej chwili?

Rozstali się w końcu. Każdy poszedł w swoją stronę. Teraz i Niemców już tu nie było, chyba, że

jakieś niedobitki ukrywające się teraz po lasach jak Felek do tej pory. Szedł drogą, podjechała

ciężarówka. Na niej żołnierze w polskich mundurach. Zatrzymali się przy nim i zabrali ze sobą.

 

IX.

Formowano 2 Armię Wojska Polskiego. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ogłosił pobór

na terenach już wyzwolonych. Rekrut pochodził również i z Kresów ale tam miało już istnieć

inne państwo więc oficerowie polityczni mieli dużo pracy usiłując wytłumaczyć to żołnierzom.

Oprócz poborowych w szeregach 2 Armii pojawili się byli partyzanci i to zarówno z AK, Al i

Batalionów Chłopskich. Kadra oficerska i podoficerowie w większości przyszli tu z Armii

Ludowej lub Armii Czerwonej. Wielu Rosjan, u których doszukiwano się teraz polskiego

pochodzenia. Z mobilizacji pozyskano tylko około 4 tysiące przedwojennych oficerów

zawodowych i rezerwy. Były więc z tym straszne braki zarówno jeśli chodziło o obsadzenie

stanowisk dowódczych jak i słabe często jej wykształcenie i doświadczenie. Wielu oficerów

miało mniej niż 25 lat a prawie połowa z nich nie miała nawet średniego wykształcenia. Wśród

podoficerów zaledwie 6 procent mogła wykazać się skończoną szkołą wyższą niż powszechna.

 

Felka również wcielono do wojska. Nie miał dokąd wracać, służby się nie bał. Doceniono jego

intelekt, inne cechy także i skierowano do podchorążówki. Zostać miał łącznościowcem.

Wyfasował nowiutki mundur, o jedzenie teraz też nie musiał się martwić. Tu pierwszy raz

zobaczył konserwy ze słynną amerykańską "tuszonką". Jak to wtedy wspaniale smakowało!

Rozpoczęło się normalne szkolenie wojskowe. Niedługo przecież skierować ich miano na front.

Dawał sobie radę doskonale. Przyswajał wiedzę fachową a i fizycznie ułomkiem nie był. Nie

lubił porannej toalety bo chłopa było tyle, że tworzyły się zawsze kolejki do łazienki. Wstawać

zaczął po prostu godzinę wcześniej niż wszyscy i załatwiał te sprawy bez nerwów i pośpiechu.

Nie potrafił tylko nigdy szybko jeść. W wojsku je się na rozkaz. Prawie zawsze wstawał od stołu

i zostawiał niedokończony posiłek.

 

W końcu wyruszył na front. Łączność była zawsze i wszędzie bardzo potrzebna. Przydzielano ich

do różnych jednostek. Nie jeden raz przyszło mu czołgać się, czasami pośród gwiżdżących nad

głową pocisków, i szukać gdzie i jak jest uszkodzony przewód. Naprawiać też oczywiście bo

wszystko musiało działać.

Zdążył nawet oberwać kiedyś w akcji. Trzy odłamki w nogę. Na szczęście niegroźnie, szybko

powrócił do służby. Chociaż blizny zostały.

Zginąć można było całkiem przypadkowo, jak to na froncie i w jegu pobliżu. Gdzieś podczas

przemieszczania się jednostki przysiadł na wielkim przydrożnym głazie. Droga nieutwardzana,

wokół las. Z drugiej strony głazu swój tyłek posadził jakiś czerwonoarmista. Poprawiał onuce.

Nagle usłyszeli dziwny świst. Automatycznie obaj odskoczyli jak najdalej mogli i przywarli

mocno do ziemi. W kamień trafił pocisk artyleryjski niewielkiego kalibru. Cudem jakoś nic

nikomu się nie stało. Później okazało się, że to niemiecki obserwator w balonie całkiem

skutecznie podawał swoim artylerzystom współrzędne celu.

 

Żołnierze plądrowali w opuszczonych domach niemieckich, zresztą nie tylko w opuszczonych.

To nie było jeszcze szabrownictwo bo i frontowiec nie miał dużych możliwości zabrania wielu

rzeczy ze sobą. Ale wiele ciekawostek znaleźć było można. Felka zatrzymał na ulicy jakiejś

niemieckiej miejscowości nieznany czerwonoarmista.

-Ty nie masz sprzedać czasy?-Zapytał z nadzieją w oczach. Chodziło mu zegarek. Dla wielu z

nich, zwłaszcza pochodzących z dalekich republik lub chowanych w głuchej tajdze czy na stepie,

zegarek był czymś naprawdę wyjątkowym. Marzenie!

-Nie, nie mam.

-A szkoda. Bo znalazłem tu jakieś pieniądze i chciałem kupić za nie zegarek. Poszukam dalej.-Tu

wyjął z kieszeni plik dolarów, które musiał wygrzebać, gdzieś ukryte zapewne dobrze. Jak widać

o wartości pieniądza i o tym, że są jakieś dolary i co to jest, też pojęcia nie miał.

 

Padł Berlin. O tym co działo się na jego ruinach i nie tylko powstała niejedna książka, film czy

opracowanie naukowe. Felek chodził po okolicy, w której akurat kwaterowali. Z ciekawością

oglądał co pozostało z tego dużego i ładnego miasta. Ruiny. Wiele mieszkań opuszczonych.

Czasami zaglądał do takich budynków. W jednym całkiem dobrze zachowanym mieszkaniu stało

łóżko. Na nim snem sprawiedliwego spał jakiś czerwonoarmista. Obok na stole leżał kapelusz.

Dziwne jakoś miejsce dla kapelusza, przecież to cywilne nakrycie głowy. Felka to zaintrygowało.

Podniósł jakiś kij i strącił kapelusz ze stołu. Pod nim ukazała się kupa.

-Moskal jaki mądry. Nasrał na stół, kapeluszem przykrył żeby mu nie przeszkadzało, zapach

chyba, i spać teraz spokojnie może.-Felek znowu bardzo się zdziwił. Myślał, że wszystko już

widział, uczymy się jednak przez całe życie.

 

Sam dla siebie jakoś nie miał szczęścia znaleźć niczego ciekawego czy drogocennego. Owszem,

konfiskował kilka razy rowery. Zatrzymywał ze swoimi chłopcami jadących i zabierał. Ale to na

rozkaz. Trochę potem sami ich używali, zostawały jednak własnością armii.

 

Zobaczył Berlin, zwiedził Poczdam. Najbardziej utkwiła mu w pamięci jednak wycieczka, na

którą kazali jechać politrucy. Zawieźli ich samochodami. Jakieś chyba więzienie, fabryka i

laboratoria.

-Tu z ludzi robili mydło-objaśniał oficer polityczny. Czy naprawdę czy tylko w przenośni Felek

nie wiedział. Były tam co prawda jakieś kadzie i dziwne urządzenia. Kwasy i palniki.

-Tu leży wyprawiona ludzka skóra-dalej pokazywał politruk.

Jak tu zapomnieć wielkie słoje, w których w jakimś roztworze trzymano niemowlęta? Czy to był

noworodek czy płód? Nie wiedział. Słoiki z mózgami i innymi organami nie robiły takiego

wrażenia.

 

Niestety zdrowie znów zaczęło się psuć. Lata takiego życia i ostatnie trudy wojenne dały o sobie

znać. Znowu tyfus. Kiedy lekarze dowiedzieli się, że raz już chorował nie dawali wielkich szans.

Nie bardzo też mieli go tu jak leczyć. Felka wielu ludzi bardzo lubiło. Uznali, że należy go

odtransportować do wojskowego szpitala niedaleko Warszawy. Tam może się mu uda powrócić

do zdrowia. Zadania podjął się jeden z kolegów. Zorganizował w miarę możliwości jakieś środki

transportu i ruszyli. Wszystko oczywiście było oficjalnie załatwione ale jak to bywa często w

trudnych czasach w końcu coś gdzieś się musiało popsuć. Decyzje lekarzy i rozkazy wyjazdu

zaginęły gdzieś na szczeblu administracyjnym. Zanim się wyjaśniło Felka poszukiwać zaczęto

jako dezertera. Na szczęście kłopotów większych nie było. Problem się wyjaśnił. Dotarł do

szpitala i zajęto się nim troskliwie. Kolega, który się nim opiekował na pożegnanie podarował

mu swoje zdjęcie. Zrobił je w tym celu u miejscowego fotografa. Na portrecie miła twarz

młodego człowieka w mundurze. Na odwrocie napisał:

"Drogiemu koledze Felkowi na pamiątkę".

Więcej już się nie widzieli.

 

Wyzdrowiał. Zwalczył po raz drugi tyfus. Dochodził do siebie. Cały czas był żołnierzem, czekał

na rozkaz kierujący go znowu do służby. Wielu już wychodziło do cywila, on jeszcze się tego

spodziewał. Zresztą dokąd miał wracać? I do kogo?

W miarę możliwości starał się poznać okolicę. Tak z nudów ale też kto wie co go w przyszłości

czeka? I dokąd losy rzucą?

Raz byli prawie na przedmieściach Warszawy. Wojsko coś tam zaczynało robić, Felek

postanowił podejść, zapytać, porozmawiać. Szedł w stronę jakiegoś podoficera ale ziemia jakoś

dziwnie mu się pod nogami ruszała. Nie wiedział o co tu może chodzić. Gdy doszedł plutonowy

mu objaśnił:

-Obywatel podchorąży szedł po trupach. Tu dużo ludzi pochowali, chyba powstańców. Tak tylko

trochę z góry ziemią przysypali. Dlatego taka ruchoma. My się teraz mamy tym zająć.

 

W końcu przyszedł przydział. Miał stawić się w Gdańsku.

 

X.

Według ustaleń potwierdzonych na konferencji w Poczdamie Gdańsk miał zostać przyłączony do

Polski. Już 9 lipca 1945 roku zebrała się ty Miejska Rada Narodowa.

Miasto zostało zdobyte 30 marca. Zniszczeniu uległo 90 procent śródmieścia, wogóle zniszczenia

 

były olbrzymie. Oficjalnie mówiło się, że to wszystko w wyniku działań wojennych ale wiadomo

było jak zachowywali się tu sowieci po wkroczeniu. Połowa tych zniszczeń powstała już po

zakończeniu walk. Miasto traktowane było jako niemieckie i zdobycz wojenna. Używali więc

sobie ile wlezie. Ponadto wywozili wszystko co się dało i przedstawiało jakąkolwiek wartość.

Wszelkie maszyny, urządzenia portowe i tego typu rzeczy. Polacy, którzy przypuszczali już, że

Gdańsk przypadnie Polsce, starali się temu przeciwstawiać. Często dochodziło do dość ostrych

spięć, nawet wymiany ognia a raz nawet, jak mówiono tu sobie nieoficjalnie, jeden z polskich

pułków piechoty stoczył z jednostką Armii Czerwonej regularną bitwę broniąc którejś z fabryk

przed demontażem i wywiezieniem.

W mieście było jeszcze dość wielu jego niemieckich mieszkańców, wszelkiego rodzaju

uchodźców i ludzi próbujących i starających się wyjechać do Niemiec. Przybywało też już wielu

repatriantów z Kresów. Ruch w portach Gdańska i Gdyni był również duży. Transporty

przychodzące i wychodzące. Ludzie, towary, sprzęt. Felka przydzielono do jednostki zajmującej

się ochroną portów. Pracy miał dość dużo i to odpowiedzialnej i niebezpiecznej. Przemytnicy,

złodzieje, bandy często uzbrojone i niewahające się tej broni użyć bo i było o co ryzykować.

Transporty chociażby UNRRY były bardzo łakomym kąskiem.

Dowodził oddziałem żołnierzy. Chłopaki z poboru, większość nie miała doświadczenia

frontowego.

Warunki bytowe bardzo dobre. Mieszkanie, żołnierz do pomocy, tak jakby coś w rodzaju

dawnego ordynansa, stołówka wojskowa. Pojazdy do dyspozycji w miarę potrzeb.

Komendantura oczywiście sowiecka. Dowodził wszystkim pułkownik Rosjanin. Nie był zły.

Do komendantury należała też stajnia z końmi. Takie do jazdy wierzchem też były. To się

Felkowi bardzo spodobało. Uzyskał od komendanta zgodę na ich używanie. Dobrał sobie

podoficerów umiejących dosiadać koni i od tej pory patrole po porcie i okolicach odbywali

wierzchem. Swoją drogą bardzo to im ułatwiało często służbę i stwarzało dodatkowe możliwości.

 

Poznał dziewczynę, Krystnę. Dużo młodszą od siebie ale bardzo dojrzałą już jak wielu wtedy w

wyniku przeżyć wojennych. Lwowiankę. Była tu z rodzicami i o kilka lat młodszą siostrą, jeszcze

dzieckiem. Bracia służyli w wojsku. Starszy miał niedługo być zdemobilizowany, został

poważnie ranny na froncie, służył jako saper, do tej pory jeszcze dochodził do zdrowia. Młodszy

niedawno dopiero został powołany, frontu nie widział, nie ten rocznik. Do wybuchu wojny żyli

we Lwowie całkiem dobrze. Nie byli biedni, ojciec pracował na dobrej posadzie. Władza

radziecka tak im sie dała odczuć, że wyjechali pierwszym transportem. W nieznane, byle tylko

jak najdalej od nich. Trafili tu do Gdańska. Opuszczenie Lwowa traktowali jako tymczasowe.

Przez cały czas wierzyli, że wydarzy się coś co pozwoli im tam wrócić. W tej chwili myśleli o

wyjeździe do Wrocławia. Tam trafiło wielu ich znajomych. Do Wrocławia Lwowianie

przybywali w zorganizowanych grupach. Ocaleni pracownicy wyższych uczelni, rzemieślnicy,

nauczyciele... Przenieśli ze sobą klimat swojego miasta nad Odrę.

Przypadli sobie do gustu, pokochali. Krystyna pomieszkiwała u Felka. Jej rodziną się zajął i

pomagał jak mógł. Organizował jakąś pracę, załatwił coś do jedzenia, często posyłał żołnierza z

prowiantem albo gorącym obiadem z wojskowej kuchni. Krystynę żołnierze z Felka oddziału też

bardzo polubili. Dobra była, życiowa i "taka swoja". Pomagali w domu, nosili posiłki, nawet

strzelać uczyli. Szybko opanowała tę sztukę. Bez problemu też rozbierała i składała pistolet,

czyściła.

Felek też jej rodzinie przypadł do gustu. Na każdym kroku wychodziło z niego jego dobre

wychowanie i pochodzenie. Przystojny pan podchorąży to był gość. I taki dobry dla nich,

bezinteresowny.

 

-Niech Felo uważa na siebie!-Prosiła go zawsze jego przyszła teściowa.

 

Żyli, stali się rodziną. Kiedyś w darach UNRRY przysłali konserwy mięsne australijskie. Ludzie

mówili, że to mięso z kangurów. Krystyna gotowała kilka godzin i straciła cierpliwość. Jej mama

jako doświadczona gospdyni o wiele dłużej. Nadal pozostało twarde a konsystencją

przypominało gumę.

 

Felek z kolegami oficerami wyskakiwał czasem w okolice. Sam został już podporucznikiem.

Kolegów miał o różnych stopniach. Wielu lubiło takie rozrywki jak on, na przykład polowanie.

Kiedyś pojechali bo podobno mozna tam było ustrzelić dzika nawet. Później Feluś opowiadał

Krysi:

-Wiesz co, nieuwierzysz. Pierwszy raz coś takiego widziałem. Chodziliśmy za zwierzyną po

lesie. Temu naszemu majorowi nagle dzik wyskoczył nie wiadomo skąd! Musiał spać a on nad

nim przechodził. Przebiegł mu między nogami! A ten normalnie posiwiał! W oka mgnieniu

włosy białe jak mleko!

 

Jako dowódca był lubiany. Dobre miał serce więc byli i tacy co to wykorzystywali. Niektórzy

chłopaki pochodzili z wiosek, do których z Gdańska nie było daleko. Na wsi zawsze pracy dużo,

pomagać trzeba. Czasami puszczał ich nieoficjalnie. Dało się zorganizować tak aby nikt nie

zauważył. Problem był jak jeden nie wrócił z takiej "przepustki". Afera, sam jeździł go szukał.

Wybrnął z kłopotów jak zawsze.

 

Jakoś kiedyś, gdzieś tam, dowiedzieli się, że na Mierzei Wiślanej są jeszcze miejsca opuszczone

przez Niemców, którymi nikt się jeszcze nie zajął. W pozostawionych tam domach i

gospodarstwach znaleźć można jeszcze wiele wspaniałości tak tu potrzebnych w tych ciężkich

czasach. Ustalili dokładnie gdzie to jest. Przygotowali się starannie do wyprawy. Spodziewali się

znaleźć tam dobra wszelakiego masę. Krystnie mówili:

-Wie Pani, my idziemy na szaber.

-Tak, na szaber idziemy, przyniesiemy tu Pani skarbów...

Krystyna pomagała im szyć nowe worki i łatać dziurawe. To całe dobro należało przecież jakoś

w czymś przydźwigać.

Nadszedł czas. Podekscytowani wyruszyli...

Na miejscu zastali już kwaterującą tam jednostkę Armii Czerwonej. Dowodzący nimi major

ugościł chętnie naszych szabrowników ale łupów żadnych nie było. Wszystko już dokładnie

przeczesane.

Krystyna z obiecanych skarbów otrzymała jedynie i aż szpulkę nici.

 

W tranportach UNRRY przychodziły też konie. Tych brakowało, zwłaszcza potrzebne były

rolnikom. Gromady i delegacje chłopów przewijały się przez biura portu usiłując dowiedzieć się,

co należy zrobić aby konia otrzymać. Po pierwsze należało napisać podanie do odpowiedniego

urzędnika. To był kłopot no bo jak? Chłop głowił się nad tym i postanowił poprosić o pomoc

przechodzącego właśnie sympatycznego oficera. To był nasz Felek a pomóc w kłopocie zgodził

się od razu. Cóż to takiego napisać podanie? Dziecinnie dla niego proste. Podziękowaniom

rolnika nie było końca. O sympatycznym poruczniku co to pisze podania opowiedział innym

zainteresowanym. Gdzie go znaleźć też. Do Felka przybywały delegacje. Za napisanie

odwdzięczały się wszelkimi wiejskimi dobrami spożywczymi, których wtedy w mieście cały czas

był niedobór. Problem polegał na tym, że rolnicy złożone podanie traktowali już za całkowite

 

załatwienie sprawy. Po jakimś czasie więc przychodzili konie odebrać. Problem stał się na tyle

poważny, że w lokalnej gazecie ukazał się komunikat informujący o tym, że " złożenie podania

nie jest równoznaczne z przyznaniem...na razie jeszcze koni nie ma i prędko nie będzie.." oraz

całe wyjaśnienie procedur i sytuacji.

 

Wśród oficerów krążyły opowieści o tym co się dzieje w kraju i okolicach. Felek nie wiedział czy

wszystko było prawdą jak na przykład opowieść jednego kapitana.

-Słyszałeś? W Sopocie ruskim generałom odbiło. Kazali sobie uruchomić poniemieckie kasyna.

Grać im się zachciało. Krupierów się znalazło. Tak się wciągnęli...! Co noc grali, worki

pieniędzy kazali sobie przywozić i przepuszczali. Dolarów. Tych co na Niemcach naszabrowali.

Jeden się zdenerwował jak przegrał, kazał oddawać sobie wszystko, swoich żołnierzy nasłał.

Strzelanina była, prawie nnormalna bitwa. Teraz tam węszy NKWD i nasz kontrwywiad.

Pieniądze zniknęły. Podobno to podziemie przejęło. Mają teraz za co organizować ucieczki na

zachód...

 

Normalny dzień służby, jak każdy. Wraz z podoficerem dosiedli koni i patrolują tereny portowe.

Świetnie trzymają się w siodle. Konie piękne, prezentują się wspaniale. Kłusują wzdłuż

nadbrzeża. Nagle ze stojącego tu statku doszły ich okrzyki i głośne brawa:

-Niech żyją ułani! Brawo! Wiwat polska kawaleria!

Spojrzeli w górę. Wzdłuż burty tłum uradowanych mężczyzn, bijących brawo, radośnie im

machających. To żołnierze z armii Andersa powracający do kraju. Szczęsliwi, że w kraju

pierwsze co zobaczyli to tak umiłowany obraz czyli kawalerzystów. Wzięli ich za ułanów.

Na repatriantów, weteranów z Anglii czekały już podstawione ciężarówki. Odjechali. Część do

budynku miejscowego więzienia, reszta w nieznanym kierunku.

Krążyły opowieści jak to ich transportowali. Kierowcy i konwojenci byli odpowiednio

"przygotowani". Jechali tak ostro, że wielu wypadło zabijając się o bruk lub kończąc pod kołami

samochodów.

Niektórzy trafiali prosto w miejsce przygotowane na ich przyjęcie, ogrodzony teren leśniczówek,

oddalony kilka kilometrów od podtrójmiejskich wiosek. Tam likwidowano ich strzałem w tył

głowy w stodole. Grzebano też na miejscu.

Jednemu biedakowi udało się jakoś wyrwać oprawcom. Nie na długo. Uszedł może niecałe 2

kilometry. Na rozstaju dróg, niedaleko wioski go dorwali. Na miejscu zastrzelili. Miejscowi

pochowali. Na mogile położyli jakiś hełm, walało się tego tu mnóstwo jeszcze. NKWD-iści

powiedzieli, że to był złodziej. Ukradł krowę, zabili go bo uciekał.

Wkrótce ludność okoliczna wymieniła się. Tutejsi wyjechali do Niemiec, na ich miejsce przybyli

repatrianci. Grób na rozdrożu pozostał. Mówiono o nim "grób nieznanego żołnierza co to go

Ruscy zabili jak ukradł krowę".

Tych którzy póki co trzymani byli w więzieniu Felek przypadkowo widział. Wezwali go tam w

sprawie jednego zdarzenia. Na jednym z balów oficerskich młodemu oficerowi wystrzelił pistolet

w kaburze w czasie tańca. Śledztwo oczywiście się toczyło. Wezwali go na świadka. Tam

przypadkowo jakoś zetknął się z nimi.

-Panie poruczniku, my możemy nie wyjść już nigdy...niech Pan powiadomi choć naszych

bliskich co i gdzie się z nami stało...-Podyktowali adresy, nie miał jak zanotować, nie wszystko

zapamiętał. Częściowo jednak się wywiązał.

 

Krystyna z rodziną wyjechała do Wrocławia. Jakoś tam się urządzili, traktowali oczywiście to

jako tymczasowe osiedlenie. Felek też już miał prawo się zdemobilizować.

 

Jednego dnia wezwano go do komendantury. Na rozmowe zaprosili go jacyś nieznai oficerowie.

Szarże wysokie.

- Słuchajcie, obserwujemy Was od dawna. Zdolny i dobry z Was oficer. Wykształcony a to teraz

się liczy. Mamy propozycję. Podejmijcie pracę w wojkowej prokuraturze. Pojedziecie na szybki

kurs. Potem obiecuję Wam awans na podpułkownika! Służbowe, odpowiednie mieszkanie,

samochód z kierowcą, wynagrodzenie też wyobrażacie sobie jakie? Zastanówcie się, Wiecie

gdzie nas szukać.

 

Czym pachniała praca w wojskowej prokuraturze raczej się domyślał. Wiedział co się dzieje w

kraju i kto tu będzie jego wrogiem. Kogo będzie musiał skazywać. Polskich patriotów i

przeciwników władzy ludowej. To nie dla niego przecież.

Złożył podanie o demobilizację. Szybko przyjęli. Kupił bilet do Wrocławia i tam spędził resztę

życia.

 

Posłowie

 

We Wrocławiu wiódł normalne życie. Praca, dom, rodzina, żona i dzieci. Później emerytura,

oczywiście "stary porfel", wnuki.

Po kilku latach dotarło do nich, że o powrocie w rodzinne strony można jedynie pomarzyć. Tu

jest teraz ich miejsce na ziemi.

W latach 60-ych odnalazł się Michał. Felek przez przypadek natknął się na jednego z jego braci.

Zajmował się oczywiście transportem, rodzinna tradycja. Michał mieszkał w Anglii. Żołnierz

generała Maczka, nie wrócił do Polski. Być może spotkałby go tu wtedy taki los jak tych, których

tak uradował w gdańskim porcie widok kawalerzystów. Brat go powiadomił o tym, że spotkał

Felka. Ucieszył się bardzo, zaraz nawiązał kontakt. Przyjechał do Wrocławia bo już wtedy można

było. Miło spędzili czas. Dzieciom Felka wręczył po "grubym" banknocie.

Dalsze wspomnienia posłużyć mogą do napisania kolejnej książki o historii powojennego

Wrocławia, jego mieszkańcach i odbudowie.

Na podstawie między nnymi jego wspomnień odkryto miejsce kaźni i szczątki pomordowanych

żołnierzy generała Andersa przez NKWD. Powstał program telewizyjny a intensywne badania

historyczne cały czas trwają.

 

 

 

 




Сконвертировано и опубликовано на http://SamoLit.com

Рейтинг@Mail.ru